Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
 
9 Strony « < 7 8 9 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

> HENRYK JANKOWSKI x, 1936 - 2010
     
ChochlikTW
 

W trakcie uczłowieczania
**********
Grupa: Użytkownik
Postów: 11.389
Nr użytkownika: 98.976

Stopień akademicki: magister
 
 
post 10/08/2019, 7:25 Quote Post

Wywiad z współautorem "Uzurpatora"

"Prałat Jankowski tak wyobrażał sobie swoje życie: je szczupaki i rozmawia z ministrami"

- Mamy łańcuch poszlak, a nie dymiący pistolet w postaci nagrania czy śladów spermy. Prałat Henryk Jankowski nigdy nie przyznał, że molestował dzieci. Czytelnik musi więc sam wyrobić sobie zdanie na temat jego winy. Mnie wydaje się ona jednoznaczna - mówi Piotr Głuchowski, który wraz z Bożeną Aksamit jest autorem książki "Uzurpator. Podwójne życie prałata Jankowskiego".

Od kiedy legendarny kapelan "Solidarności", ksiądz Henryk Jankowski, molestował dzieci? 

Z przypadków, które do tej pory zostały ujawnione, pierwszy ma miejsce na przełomie lat 60. i 70. Jankowski jest wówczas wikarym w kościele św. Barbary na Dolnym Mieście w Gdańsku. Ma niewiele ponad 30 lat i poluje na dzieci z okolicznych kamienic. Dopada je w piwnicach, klatkach i na podwórkach. Jedna z jego ofiar zachodzi w ciążę i popełnia samobójstwo. O tym wszystkim po 50 latach milczenia opowiada Bożenie Aksamit Barbara Borowiecka, która w tamtym czasie miała 12 lat. Reportaż "Sekret Świętej Brygidy. Dlaczego Kościół przez lata pozwalał ks. Jankowskiemu wykorzystywać dzieci?" ukazuje się w "Dużym Formacie" w grudniu 2018 roku i jest przyczynkiem do naszej książki.

Niedługo po samobójstwie dziewczyny Jankowski znika ze św. Barbary. Co wiadomo o jego późniejszych kontaktach z nieletnimi? 

W 2004 roku młody człowiek z okolic Świecia, Piotr J., zeznaje w gdańskiej prokuraturze, że gdy miał 14 lat, ks. Jankowski molestował go i zmusił do seksu oralnego. Piotr w 1997 roku ucieka z domu, ponieważ boi się reakcji ojca na wieść o grożącej synowi dwói z fizyki. Kiedy zmęczony i głodny włóczy się po gdańskim dworcu, ktoś radzi mu, żeby poszedł do parku za Żakiem. Tam podobno można zarobić trochę grosza. Chłopiec, przemierzając alejki, spotyka Jankowskiego i jedzie z nim na plebanię św. Brygidy, gdzie ksiądz najpierw go molestuje, a potem przez resztę nocy wspólnie oglądają filmy pornograficzne z udziałem mężczyzn i chłopców.

Piotr J. występuje jako kolejny świadek w śledztwie, które gdańska prokuratura prowadzi w związku z podejrzeniem, jakie na Jankowskiego rzuca matka jednego z ministrantów. Jej syn Sławek przez kilka lat nocuje u księdza na plebanii i śpi z nim w jednym łóżku. To samo zeznaje mama innego ministranta, Zbyszka. Sprawa jednak zostaje ostatecznie umorzona.

Te trzy przypadki nadużyć prałata są najlepiej udokumentowane, oprócz tego istnieją liczne opowieści z drugiej i trzeciej ręki. Na przykład gdańska feministka i działaczka kulturalna Lidia Makowska o skłonnościach księdza usłyszała od niemieckiej turystki, do której kiedyś na plebanii podszedł chłopiec i poskarżył się, że ksiądz Jankowski molestuje go seksualnie. Z kolei Michał Wojciechowicz, który zasłynął jako najmłodszy - zaledwie 15-letni - strajkujący w Stoczni, po latach opowiadał, że Jankowski ocierał się o niego penisem na plebanii. Marek Lisiński z Fundacji "Nie lękajcie się" twierdzi, że po publikacji reportażu Bożeny skontaktowały się z nim trzy kolejne ofiary prałata, ale na razie nie są gotowe na ujawnienie swoich historii publicznie. Dotarłem też do materiałów, z których wynika, że w latach 70. władze kościelne nałożyły na Jankowskiego zakaz kontaktowania się z klerykami z seminarium w Oliwie. Księża w donosie do kurii biskupiej napisali: "Jankowski i alumni świadczą sobie wzajemnie miłość". Pracownicy hotelu Radisson w Szczecinie twierdzą z kolei, że swego czasu Jankowski zameldował się u nich wraz z kilkoma młodymi chłopcami, z którymi przez całą noc oglądał filmy pornograficzne. O księdzu Henryku opowiadają też bywalcy gdańskich klubów gejowskich. Oni także widywali go w towarzystwie nastolatków, których prałat namiętnie całował i pieścił na oczach innych.

Po publikacji reportażu Bożeny zdanie na temat skłonności Jankowskiego zmienił prof. Lew Starowicz. Podczas śledztwa w 2004 roku wątpił w jego winę, teraz głosi, prałat na pewno molestował chłopców. Wszystkie te historie składają się w łańcuch poszlak, bo dowodu w postaci nagrania czy śladów spermy nie ma. Nie dzierżymy w dłoni dymiącego pistoletu. Czytelnik sam musi wyrobić sobie zdanie na temat winy Jankowskiego. Mnie jako autorowi wydaje się ona jednoznaczna. Ale chcę też zaznaczyć, że pedofilia jest tylko jednym z wątków naszej książki. Tak jak innym jej wątkiem jest jego współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa, działanie w "Solidarności", aktywność charytatywna czy biznesy. Chcieliśmy z Bożeną napisać biografię totalną: jest więc to książka o życiu człowieka z jego wszystkimi niuansami.

Czy wiadomo, kiedy kościelni zwierzchnicy księdza Jankowskiego dowiadują się o jego skłonnościach? 

Biskup Lech Kaczmarek już w latach 70. chciał Jankowskiego ukarać i zwolnić z funkcji administratora św. Brygidy. Powodem był rozpasany styl życia. Jankowski kochał obwieszać się złotymi łańcuchami, nosił pierścienie, jeździł mercedesami, kupował drogie meble, jadł frykasy i kazał sobie przygrywać do posiłków. Poza tym Kaczmarek wiedział o jego stosunku do kleryków i, jak można domniemywać, także do ministrantów.

Jankowskiego uratował 1980 rok, strajk w Stoczni i rola kapelana "Solidarności". Gdy stanowisko ordynariusza diecezji gdańskiej objął Tadeusz Gocłowski, przez ponad 20 lat swoich rządów (1984-2008) usiłował Jankowskiego wysadzić z probostwa. Bezskutecznie.

Powody były rozmaite: antysemickie kazania, jakie Jankowski wygłaszał, począwszy od lat 90., politykowanie, sprzedaż na plebanii książek, w których hierarchów Kościoła, w tym Gocłowskiego, przedstawiano jako żydowskich pachołków, słynne groby Pańskie, za pomocą których Jankowski z błotem mieszał już nie tylko Żydów, ale i ówczesnych rządzących, liberalne i lewicowe partie polityczne, a także Unię Europejską. Ksiądz Henryk o swoim zwierzchniku nie mówił inaczej niż per "biskupek". Ostatecznie Jankowski wygrał, bo nie opuścił plebanii mimo tuzina nakazów ordynariusza. Doczekał roku, w którym miejsce Gocłowskiego zajął arcybiskup Sławoj Leszek Głódź, wielki przyjaciel księdza Henryka, podzielający zamiłowanie do uciech i skrajnie prawicowe poglądy. 

Wróćmy do momentu, gdy biskup Kaczmarek dowiaduje się o skłonnościach Jankowskiego. Czy wie już o tym także Służba Bezpieczeństwa i wykorzystuje tę wiedzę do swoich celów? 

Na pewno ksiądz Henryk zostaje zwerbowany jako kontakt operacyjny przez kapitana - a później majora - Ryszarda Berdysa przed wybuchem strajku w Stoczni. Kiedy robotnicy domagają się, żeby jakiś duchowny odprawił mszę na terenie strajkującej Stoczni, bezpieka za wszelką cenę chce uniknąć sytuacji, w której  będzie to proboszcz bazyliki Mariackiej albo któryś z gdańskich dominikanów czy franciszkanów. Esbecy boją się antysocjalistycznego kazania, podburzania robotników, a już najbardziej obawiają się wyjścia robotników na ulice miasta. Nikt nie chce powtórki z grudnia 1970 roku, dlatego funkcjonariusze do odprawienia mszy typują kontakt operacyjny o pseudonimie "Delegat", czyli Jankowskiego. Ksiądz Henryk jeszcze dzień przed nabożeństwem idzie do robotników i namawia ich do zakończenia strajku, ale nic z tego nie wychodzi. W kazaniu więc prosi o zachowanie powściągliwości, o odpowiedzialność i pamięć o tym, że praca, a nie bunt, jest najważniejsza.

Czy to, co mówi Jankowski podczas mszy, jest monitorowane przez oficera służb? 

Na pewno kazanie, napisane wcześniej przez bezpiekę, jest przez nią wnikliwie śledzone. Jankowski nie mówi homilii z głowy, bo lepiej niż polskim posługuje się niemieckim.  Całe dzieciństwo mówił wyłącznie w tym języku. Jego rodzice byli gdańskimi Niemcami - mama rodowitą Niemką z Rzeszy, a tata tak zwanym angedojczem - osobą, która zadeklarowała niemieckość. 

Bogdan Borusewicz wspomina, że kazanie na tej pierwszej, historycznej mszy w Stoczni było beznadziejne. Nikomu to jednak specjalnie nie przeszkadzało. Ludzi wzruszał już sam fakt, że msza w ogóle się odbyła. Mogli się wyspowiadać i przyjąć komunię. Jest takie ikoniczne zdjęcie, na którym ksiądz Jankowski siedzi na taboreciku i spowiada robotników na tle dużego fiata. On ten samochód musiał pożyczyć, bo zdawał sobie sprawę, że przyjazd własnym mercedesem nie zrobiłby najlepszego wrażenia. W następną niedzielę odbywa się kolejne nabożeństwo, w międzyczasie jest jeszcze święto maryjne. Z Jankowskim przyjeżdżają inni księża i zaczyna się wszystko to, co znamy po hasłem "karnawał Solidarności".

Jakie inne zadania oprócz uspokajania robotników dostawał Jankowski od swojego opiekuna? 

Ksiądz Henryk był nakierowywany na dezintegrację wroga, czyli podsycanie konfliktów pomiędzy Wałęsą a tak zwanymi ekstremistami: Janem Rulewskim, Andrzejem Gwiazdą i Anną Walentynowicz. To mu się rzeczywiście udało, bo ich spór trwał dekady. Kiedy robotnicy debatowali, jak powinny brzmieć słowa upamiętniające ofiary grudnia '70, tak zwani ekstremiści chcieli napisać "zamordowani przez władzę", a Jankowski, "zadaniowany" przez Berdysa, namawiał Wałęsę, by na pomniku znalazł się niewiele mówiący wpis "ofiarom wypadków grudniowych".

Innym razem ksiądz Henryk raportował o przebiegu wizyty liderów "Solidarności" u Jana Pawła II w Watykanie. Esbeków interesowało, jak kształtują się relacje pomiędzy różnymi osobami w "Solidarności". Dezintegracja opozycji, do której był powołany wydział III Służby Bezpieczeństwa, musiała być poprzedzona rozpoznaniem kto kogo nie lubi. Jankowski donosił więc, kto z kim w Watykanie pił wódkę, kto się alienował, a kto podczas spotkania z papieżem zachował się nieprofesjonalnie i potem był przez resztę besztany. Z dzisiejszej perspektywy to są pierdoły, ale wtedy dla esbecji takie szczegóły miały znaczenie.

Jak myślisz, dlaczego ksiądz Henryk dał się zwerbować? 

Bogdan Borusewicz twierdzi, że do werbunku doszło z powodów obyczajowych. Bezpieka wiedziała, że Jankowski nie żyje - mówiąc najdelikatniej - w celibacie i na tej podstawie go szantażowano. Kiedyś w rozmowie z dziennikarzami Berdys przyznał, że gdy w 2004 roku usłyszał o prowadzonym przeciw Jankowskiemu śledztwie ministranckim, bardzo się zdziwił, bo za jego czasów "Jankowski jeszcze latał za babami". To z kolei zgadzałoby się z opowieścią Borowieckiej, bo ona wspominała Bożenie o atakach na dziewczynki.

Nie wydaje ci się, że współpraca ze służbą mogła też być Jankowskiemu na rękę z innego względu: dzięki niej łatwiej mu było gromadzić pieniądze, podróżować i żyć na poziomie, o jakim nie śniło się w PRL-u. 

Jankowski stał się bogaty nie dlatego, że donosił Berdysowi, ale dzięki kontaktom, jakie nawiązał z niemieckimi sponsorami, którzy finansowali odbudowę bazyliki św. Brygidy. On wychował się w kulturze niemieckiej. Niemcy traktowali go jak swojaka, dlatego z łatwością poruszał się po niemieckich diecezjach i zbierał datki. A to były pieniądze rzędu 100 000 marek. W przeliczeniu na dzisiejsze - zdobywał setki milionów złotych i żył jak król, a i tak miał nadwyżkę środków. Rozdawał więc pieniądze na prawo i lewo. Z jego pomocy skorzystało mnóstwo ludzi. To pieniądze, a nie bezpieka, otworzyły mu wiele drzwi i ułatwiły załatwianie różnych rzeczy. SB nie rozłożyło nad nim żadnego parasola ochronnego. Wręcz przeciwnie: był inwigilowany jak każdy inny działacz "Solidarności".

Jednej rzeczy nie rozumiem: skoro Berdys znał jego tajemnicę i go szantażował, dlaczego Jankowski w pewnym momencie przestał chodzić na jego pasku i zradykalizował się, głosząc jawnie antypaństwowe kazania? 

To nie tak. Weźmy przypadek Wałęsy. On w latach 70. był donosicielem SB o pseudonimie "Bolek", ale to w żaden sposób nie wpłynęło na niego jako na przywódcę "Solidarności" w latach 80. Natomiast wpłynęło na przebieg jego prezydentury w latach 90., bo wtedy wszystko kręciło się wokół prób zdobycia i zniszczenia teczki "Bolka". Podobnie ma się sprawa z Jankowskim. Kiedy prowadzi działalność antysocjalistyczną w latach 80., 99 procent gdańskich esbeków nie ma pojęcia, że Jankowski jest donosicielem Berdysa, bo przecież żaden oficer nie zdradza swoich źródeł, tylko w raportach ukrywa je pod pseudonimami. Jankowski w meldunkach najpierw występuje jako "Delegat", a potem zostaje przemianowany na "Libellę". Poza tym nawet wtedy, kiedy ksiądz Henryk chodzi do Berdysa, nie ma pojęcia, że ten pisze z ich rozmów raporty. Dlatego zapytany po latach, czy donosił, zaprzecza, tak samo jak wielu innych byłych TW. Tym ludziom wydawało się, że po prostu rozmawiają, a potem po latach dowiadywali się, że istnieje na nich teczka.

W takim razie kiedy Jankowski dowiedział się, że jest "Delegatem" i "Libellą"? 

Dopiero w 2006 roku. Kiedy wypłynęła sprawa "Delegata", to musiało nim nieźle wstrząsnąć. Najpierw żartował, że "Libella" to chyba od makaronu "Lubella". Ale szybko przestało mu być do śmiechu. Wyobraź sobie, że chodzisz na rozmowy z jakimś typem i on do ciebie mówi mniej więcej tak: "No, księże proboszczu, tutaj trzeba do zgody narodowej dążyć, no, wicie rozumicie, są tacy w związku, którzy prą do konfrontacji, trzeba by tu jakoś Lechowi zwrócić uwagę, żeby tych ekstremistów wycinać. Chyba nie chce ksiądz proboszcz doprowadzić do tragedii narodowej". I Jankowski coś mu odpowiadał, może nawet przytakiwał, a po latach z teczki wynika, że był agentem prowokatorem.

I co się dzieje?

Jankowski wpada na pomysł, że w "Delegata" wrobi Bogu ducha winnego starszego pana, który stoi nad grobem, czyli Romualda Kukołowicza, byłego żołnierza AK i przedstawiciela prymasa Wyszyńskiego w pierwszej "Solidarności". Dzwoni do dziennikarza z Poznania i namawia do pogrążenia starego AK-owca. Prowokacja kończy się niczym, lecz zamieszanie, jakie wytwarza ksiądz, sprawia, że afera z teczką rozchodzi się po kościach. Jankowski znowu wygrywa.

Ale ja nadal nie rozumiem, dlaczego ksiądz Henryk, który w PRL-u prowadzi luksusowe życie, który ze względu na mroczne tajemnice i skłonności powinien unikać bycia na świeczniku, nagle przepoczwarza się w legendarnego kapelana "Solidarności". Z jakiego powodu decyduje się zaryzykować tak wiele? 

Jankowski chce pławić się w przyjemnościach, ale jednocześnie chce być podziwiany i szanowany, a ponad wszystko chce mieć władzę. W roli kapelana "Solidarności" dostrzega możliwość spełnienia wszystkich pragnień. Do parafii szerokim strumieniem płyną dary: towary i pieniądze od całego zachodniego świata. Księdza Henryka odwiedza kwiat opozycji, przyjeżdżają politycy z zagranicy: Thatcher, Reagan, koronowane głowy. On się czuje jak pączek w maśle. Gdański pisarz Paweł Huelle trafnie napisał w jednym ze swoich felietonów, że ksiądz Henryk mógłby równie dobrze być kacykiem, generałem armii afrykańskiej, albo jeszcze kimś innym, byle tylko mieć błyszczący mundur, wspaniały salon i suto zastawiony stół.

Dlaczego po transformacji ksiądz Jankowski musi szukać nowych sojuszników i znowu się radykalizuje, tym razem prawicowo? 

Kiedy "Solidarność" zwycięża, Jankowski oczekuje, że będzie miał swój udział w torcie. Najpierw chce być kapelanem Wojska Polskiego, ale zostaje nim Głódź. Potem liczy na stanowisko spowiednika w Belwederze zamieszkanym przez Wałęsę. Znowu zawód. Wreszcie jest mu już wszystko jedno i w jakiej bądź roli chce jechać do Warszawy, byle tylko mieć wpływ na władzę. Jego dawni przyjaciele zostają ministrami, a on wciąż jest proboszczem. Z tej frustracji i rozżalenia zaczyna głosić, że rząd jest antypolski, bo władzę w Polsce przejęli Żydzi. Myślę, że jego antysemityzm nie był koniunkturalny, ale korzeniami sięgał dzieciństwa. Pamiętaj, że ksiądz Henryk wychowywał się w Starogardzie Gdańskim podczas wojny. Widział swastyki na urzędach. Jego starsi koledzy wstępowali do hitlerjugend, a rówieśnicy do jungvolk.

W każdym razie pierwsze słowa krytyki pod adresem rządu wynikały ze szczerego rozgoryczenia, ale Jankowski szybko zorientował się, że tego typu opinie mają swoich klakierów. Znowu mógł być podziwiany, tyle że tym razem przez kontestatorów z obozu prawicowo-populistycznego. On stał się guru bardzo dziwnych ludzi z partii typu Narodowe Odrodzenie Polski czy Liga Obrony Suwerenności, ale też Samoobrony i LPR. Bliski współpracownik prałata, Mariusz Olchowik, opisał go tak: prałat kochał siedzieć w restauracji i rozmawiać z ważnymi ludźmi o ważnych sprawach, tak wyobrażał sobie swoje życie: je szczupaki i rozmawia z ministrami.

Po publikacji reportażu Bożeny Aksamit pojawiły się wątpliwości, dlaczego oskarżenia wobec księdza Jankowskiego formułowane są dopiero osiem lat po jego śmierci, kiedy prałat nie może się bronić. Waszej książce można postawić ten sam zarzut. Dlaczego teraz? 

Barbara Borowiecka zadzwoniła do Bożeny i zdecydowała się opowiedzieć swoją historię, ponieważ odwiedzając Gdańsk, przypadkiem natknęła się na pomnik prałata. Gdyby nie ten spacer, nie wiadomo, czy zdecydowałaby się mówić. Książka powstała jako rozszerzenie reportażu. Bożena zdążyła napisać ze mną jedynie jej konspekt, potem zmarła.

Ale teraz tego typu materiały mają inną siłę rażenia.

Reportaż Bożeny, jak i książka pojawiają się w specyficznym momencie. Na przestrzeni lat "Duży Format" opublikował około 20 tekstów o księżach pedofilach. Niektóre z tych przypadków były lepiej udokumentowane niż przypadek Jankowskiego i jego ministrantów. Bohaterowie artykułów przyznali się do winy, zostali skazani, ale te sprawy przechodziły bez echa. Tymczasem pomnik Jankowskiego runął dosłownie i w przenośni. Stało się tak, bo Polacy zdążyli obejrzeć "Kler", powstał raport Fundacji "Nie lękajcie się" o pedofilii w polskim Kościele, który dotarł do papieża Franciszka, potem pojawił się film braci Sekielskich. Na pewno jako społeczeństwo jesteśmy bardziej niż kiedyś wyczuleni na ten problem. Ale też nie mam złudzeń - obrońcy księdza Henryka uznają, że za publikacją stoją jakieś mroczne siły w postaci George'a Sorosa, Michnika, międzynarodowej finansjery i oczywiście Żydów.


http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,....html#s=BoxOpMT
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #121

     
Ida Wielkie Gniazdo
 

V ranga
*****
Grupa: Użytkownik
Postów: 654
Nr użytkownika: 98.200

 
 
post 11/08/2019, 13:32 Quote Post

Barbara Borowiecka zadzwoniła do Bożeny i zdecydowała się opowiedzieć swoją historię, ponieważ odwiedzając Gdańsk, przypadkiem natknęła się na pomnik prałata. Gdyby nie ten spacer, nie wiadomo, czy zdecydowałaby się mówić.


Dziwne to bardzo. Jeszcze dziwniejsze niż molestowanie Marka Lisińskiego.

Ten post był edytowany przez Ida Wielkie Gniazdo: 11/08/2019, 13:32
 
User is offline  PMMini Profile Post #122

     
ChochlikTW
 

W trakcie uczłowieczania
**********
Grupa: Użytkownik
Postów: 11.389
Nr użytkownika: 98.976

Stopień akademicki: magister
 
 
post 29/09/2019, 9:37 Quote Post

Piotr Głuchowski: przyznawali, że spali z Jankowskim, ale „do niczego nie dochodziło”

Już w latach 60. krążyły plotki, że Jankowski ugania się za dziećmi. Potem paradoksalnie pomagała mu ostentacja – gromadził chłopców wokół siebie zupełnie jawnie. Wiele osób dawnej opozycji, które dziś są autorytetami, odmawia choćby przyjęcia do wiadomości, ilu ludzi prałat skrzywdził – mówi Piotr Głuchowski w rozmowie z Onetem.

Piotr Głuchowski – redaktor związany od 1990 roku z „Gazetą Wyborczą”. Reportażysta, laureat konkursu Grand Press i innych. Autor i współautor książek non-fiction oraz kryminałów, m.in: „Odwet: prawdziwa historia braci Bielskich”, „Imperator. Ojciec Tadeusz Rydzyk”, „Karbala”, „Sługi Boże”, „Nic co ludzkie” – powieści inspirowanej scenariuszem filmu „Kler”.

Wspólnie z Bożeną Aksamit pracował nad „Uzurpatorem” – biografią prałata Henryka Jankowskiego. Po śmierci Aksamit Głuchowski ukończył książkę sam. „Uzurpator” ukazał się w sierpniu nakładem Wydawnictwa Agora.


Mateusz Zimmerman: Jestem za młody, by pamiętać prałata Jankowskiego z czasów Solidarności. Pewnie dlatego w latach 90. i później nie rozumiałem, dlaczego żadna krytyka czy zarzuty się go nie imały. „Uzurpator” pozwolił mi choć trochę zrozumieć, skąd się to wzięło.

Piotr Głuchowski: Mawiano w Gdańsku, że nie ma bata na prałata. W latach 80. groziła mu sprawa karna za antykomunistyczne kazania. To się ostatecznie rozeszło po kościach wraz z amnestią – ale trzeba przypomnieć, w jakiej atmosferze ksiądz jechał na przesłuchanie do prokuratury. Żegnała go cała plebania, ministrantów całował w usta, towarzyszyła mu też dr Joanna Penson, osobista lekarka Lecha Wałęsy i brygada stoczniowców jako „eskorta”. Cały Gdańsk wiedział, że według peerelowskiego prawa ks. Jankowski jest winien zarzucanych czynów – i jednocześnie cały Gdańsk kibicował, aby mu się upiekło.

Ten mechanizm przetrwał przełom ustrojowy. Kiedy księdzu zagroziło pierwsze prokuratorskie śledztwo w wolnej Polsce – dotyczyło nawoływania do waśni na tle narodowościowym – wiedziano, że nikt sobie tych zarzutów nie wymyślił. Prałat głosił przecież kolejne antysemickie kazania i stroił kolejne antyunijne, antysemickie Groby Pańskie. I znów istniało potężne grono osób, które mu życzyły, by się wywinął.

Tak było też z kolejnymi zarzutami – od agenturalnej przeszłości, poprzez fałszowanie dokumentów i posiadanie amunicji na plebanii, aż po molestowanie ministrantów.


Fascynująca się wydaje ścieżka tej „kariery”, kiedy się cofnąć do jej początków: młody Jankowski to nieuk, ledwie się prześlizguje przez kolejne szczeble edukacji. Kiedy w 1970 roku dostała mu się parafia św. Brygidy – która potem stała się dworem prałata – też trudno to było traktować jako awans.

Jankowski służył wcześniej w św. Barbarze jako wikariusz. Już tam dał się poznać jako duchowny o „specyficznym sposobie bycia” – krążyły już plotki, że ugania się za dziećmi. Natomiast po plebanii św. Brygidy biegały wtedy szczury, bazylika była w takim stanie, że Jankowski miał być tylko administratorem ruiny. To było dla niego raczej zesłanie. Nikt nie przewidział, że on zdoła odbudować tę świątynię.

Co takiego się stało?

Pojawiła się możliwość pozyskania środków na odbudowę bazyliki i parafii z niemieckich organizacji pomocowych, które próbowały w ten sposób „odpokutowywać” zbrodnie i zniszczenia wojenne. Jankowski wiedział, jak z Niemcami rozmawiać – po niemiecku mówił lepiej niż po polsku, z pochodzenia był pół-Niemcem, wychował się w III Rzeszy. Jeszcze przed święceniami oprowadzał niemieckie wycieczki po katedrze oliwskiej.

Po 1970 roku pojechał do NRD, by zbierać ofiary na odbudowę kościoła. Szybko zaczęły płynąć pieniądze, także z Niemiec Zachodnich. Kiedy odbudowa św. Brygidy ruszyła, ksiądz zaczął słać listy do kolejnych parafii – nie tylko w Niemczech, ale też w Austrii i Szwajcarii. To już była rzeka pieniędzy.

W PRL liczyły się układy i pieniądze. Zwykli cinkciarze czy taksówkarze, którzy dysponowali twardą walutą, byli królami życia – a Jankowski w porównaniu z nimi miał górę marek niemieckich, która ciągle rosła. Stał się jedną z najbogatszych osób w Gdańsku. To wtedy się zaczęło jego życie w luksusie, podróżowanie mercedesami, budowanie dworu na plebanii.


Przeskoczmy do roku 1980. Ksiądz kanonik jest oskarżany o to, że współżyje seksualnie z klerykami i dostaje od biskupa zakaz kontaktów z alumnami. Pewnie wylądowałby – jak państwo twierdzą – w jakimś domu dla niewygodnych duchownych. Ale latem zaczyna się strajk w Stoczni i nagle ten Jankowski wraz ze swoją homilią trafia w sam środek wydarzeń. Jakim cudem?

To może dziwić z dzisiejszej, a nie z ówczesnej perspektywy. Wtedy po prostu trwał strajk i nikt nie wiedział, co z tego wyniknie – że przyłączy się kolejne sto i więcej zakładów, że zostaną zawarte porozumienia sierpniowe i że to będzie wstęp do karnawału Solidarności, a potem upadku całego ustroju. Dopiero dziś możemy powiedzieć, że tamta msza odprawiona przez księdza Jankowskiego była historyczna.

Zażądali jej strajkujący, idąc za pomysłem Bogdana Borusewicza. Realizacja tego pomysłu była kłopotliwa i dla rządzących, i dla Kościoła – biskup gdański Lech Kaczmarek musiał mieć zgodę władz. Kiedy już wojewoda i I sekretarz PZPR na mszę zezwolili, biskup wyznaczył do jej poprowadzenia Jankowskiego, bo Stocznia była na terenie parafii św. Brygidy. A Jankowski był władzy na rękę, bo przecież od dawna chodził na pasku Służby Bezpieczeństwa jako kontakt operacyjny.

Wyjaśnijmy: kontakt operacyjny to nie to samo co tajny współpracownik. A więc kto?

Ktoś, kto pracował na rzecz bezpieki w ramach swoich codziennych kontaktów i możliwości. Miał pseudonim operacyjny – Jankowski był „Delegatem”, a potem „Libellą” – ale nie otrzymywał wynagrodzenia. Nie podpisywał też zobowiązania do współpracy, choć tu wypada dodać, że w gdańskim Wydziale IV, czyli kościelnym, istniała ustna instrukcja, aby od duchownych nie pobierać pisemnych zobowiązań, bo księdza zwykle trudno było przekonać, by został formalnym TW.

Współpraca Jankowskiego nie polegała tylko na tym, że spotykał się z kapitanem Berdysem i opowiadał mu, „co słychać”. Wiadomo, że to ksiądz podsycał konflikty w środowisku gdańskiej Solidarności, skłócał Wałęsę z Anną Walentynowicz, Andrzejem i Joanną Gwiazdami czy Borusewiczem. Słyszał od Berdysa: „księże proboszczu, ekstremiści jątrzą, trzeba szepnąć słowo, żeby się ich Wałęsa może pozbył, bo przecież nikt z nas nie chce powtórki z grudnia 1970 roku”. I odpowiadał, że zrobi, co może.


Potem jako kapelan Solidarności Jankowski był prześladowany, dostawał listy z pogróżkami. Czy z tego wynika, że zerwał się bezpiece ze smyczy?

Niekoniecznie. Oficer prowadzący miał go na kontakcie operacyjnym, a inni esbecy – nie wiedząc o tym, bo i skąd? – go rozpracowywali. To była służba tajna. Kim jest „Delegat”, wiedział tylko kapitan, a potem major Berdys.

Co do tego, jak długo trwała jego współpraca ze służbami, istnieje spór. Grzegorz Majchrzak z IPN, który napisał monografię o „Delegacie” vel „Libelli”, twierdzi, że nie ma dokumentów świadczących o tym, by Jankowski współpracował po wprowadzeniu stanu wojennego. Bogdan Borusewicz uważa z kolei, że Jankowski donosił i podczas karnawału Solidarności, i później. Sam prawie padł ofiarą donosu księdza podczas stanu wojennego.


Borusewicz mówi, że już po historycznej homilii w sierpniu’80 zastanawiał się, kto ją Jankowskiemu napisał. To on pierwszy podejrzewał, że Jankowski donosi?

W wąskim gronie gdańskich opozycjonistów szeptało się, że bezpieka ma takiego agenta, ale kto wpadł na to pierwszy, nie podejmuję się rozsądzać. Opinia Borusewicza o kazaniu ze Stoczni pochodzi już z okresu po 1989 roku, ale on twierdzi, że Jankowskiego podejrzewał dużo wcześniej.

Teczki dokumentujące działalność „Delegata” spłonęły w 1989-90 roku. Zachowały się natomiast dowody pośrednie – raporty z meldunkami, wysyłane przez szefa esbeckiej „czwórki” w Gdańsku do Warszawy. Na tej podstawie odtworzono historię współpracy Jankowskiego.

Kiedy się przyjrzeć jego donosom – np. z audiencji u papieża, podczas której Bożena Rybicka-Grzywaczewska wręczyła Janowi Pawłowi II znaczek Ruchu Młodej Polski – staje się jasne, że Jankowski i „Delegat” to ta sama osoba. Tylko jeden człowiek widział incydent ze znaczkiem i zarazem przysłuchiwał się rozmowie Jankowskiego z prymasem Wyszyńskim w innym czasie i miejscu. I jeszcze był na zebraniu komisji stoczniowej Solidarności w sprawie budowy pomnika Grudnia 70. Tym człowiekiem był późniejszy prałat.


Ubiegłoroczny reportaż Bożeny Aksamit był wstrząsający, a „Uzurpator” potęguje to wrażenie – chodzi mi o zmowę milczenia wokół „kariery” Jankowskiego jako przestępcy seksualnego.

Jestem gotów dać wiarę ludziom, którzy mówią, że to się w głowie nie mieściło – że ksiądz wykorzystuje seksualnie chłopców, którzy u niego mieszkają. W latach 80. świadomość takiego zjawiska była ogólnie niska – pedofila kojarzyło się z osiedlowym typem w prochowcu, który porywa dzieci, żeby je obmacywać w piwnicach.

Jankowskiemu paradoksalnie pomagała ostentacja – gromadził chłopców wokół siebie zupełnie jawnie. U wielu ludzi mogło powstać wrażenie, że te dzieciaki, często pochodzące z biednych rodzin, na plebanii św. Brygidy mogą dostać coś dobrego do jedzenia plus ubrania z Niemiec, mogą przyjąć odrobinę patriotycznego wychowania i wziąć udział w spotkaniach z ważnymi gośćmi z zagranicy. Ogólnie: że wychodzi im to na dobre.


Mnóstwo dorosłych, świadomych ludzi widziało lub słyszało, co się dzieje na plebanii. To jest niewyobrażalne, że nikt z tym nic nie zrobił.

Bardzo mnie poruszyło świadectwo gdańszczanki Lidii Makowskiej. W latach 90. podeszła do niej jakaś Niemka z wycieczki czy delegacji, która gościła w św. Brygidzie – najwyraźniej mówiła po polsku. Powiedziała, że podszedł do niej chłopiec, na oko 14-letni, i poskarżył się, że ksiądz wykorzystuje go seksualnie.

Poskarżył się Niemce, która tam przyjechała na moment?

Ciekawe, prawda? Jedno wyjaśnienie przychodzi mi do głowy: ten chłopiec wiedział, że wszyscy ludzie, którzy są na co dzień na miejscu i do których można by się było zwrócić po pomoc, są zblatowani z księdzem Jankowskim i tolerują to, co on robi. Pewnie ten chłopiec nie umiał tego nazwać, ale to intuicyjnie czuł. Takich sytuacji musiało być więcej. Makowska wspomina, że wtedy stchórzyła i nic z tym nie zrobiła, z czym bardzo źle się dziś czuje. Inni też nic nie robili, tylko dziś nie chcą o tym mówić.

Plotki na temat skłonności Jankowskiego do dzieci sięgały lat 70. Co do tego, że jest homoseksualistą, można się było zorientować w jednej chwili – sam się o tym przekonałem bez żadnych wątpliwości, kiedy się z nim spotkałem w 2007 roku, pisząc reportaż „Podwójne życie prałata Jankowskiego”.

Tymczasem wszyscy, włącznie z ks. Krzysztofem Czają, który był jego wikariuszem, brali za dobrą monetę wyjaśnienia, że Jankowski bierze chłopców do swojego łóżka dlatego, że oni mu pomagają zażywać leki, odbierają telefony czy podają okulary.


To zbiorowe wyparcie przeżyło Jankowskiego, prawda?

Ono się różnie objawia – także u ofiar. Mnóstwo osób przyznaje, że np. spały z Jankowskim w jednym łóżku, ale nie utrzymywały z nim relacji seksualnych, „do niczego nie dochodziło”. Sławek, który był ostatnią wielką miłością prałata, zeznawał, że ksiądz go obmacuje i że sypiają w jednym łóżku. Ale kiedy umorzono śledztwo w tej sprawie, to mama Sławka odetchnęła z ulgą, bo jej zdaniem w ten sposób dowiedziono, iż jej syna prałat nie wykorzystywał.


Mam wrażenie, że zasługi Jankowskiego z lat 80. zaślepiają wiele osób dawnej opozycji, które dziś są autorytetami. One odmawiają choćby przyjęcia do wiadomości, ilu ludzi Jankowski skrzywdził. Nawet wspomniana prof. Penson, którą bardzo szanuję, mówi, że w tamtym czasie nic złego w zachowaniu Jankowskiego nie widziała. Za to dziś bardzo się martwi, bo pamięć prałata jest szargana.


Wspomniał pan o Makowskiej, zwykłej gdańszczance. A czy któraś z osób publicznych, które w tamtych latach miały na działalność Jankowskiego „oczy szeroko zamknięte”, zwierzyła się państwu choćby z dyskomfortu?

O dziwo nie. Ludzie, którzy mieli niegdyś z Jankowskim sporo wspólnego i pojawiali się w św. Brygidzie, nie zdradzają dziś chęci, aby się wypowiedzieć. Gdy zapytałem Adama Michnika, który jest moim szefem, to mi odpowiedział, że głupio mu oceniać prałata, bo przecież on mu ochrzcił syna. „W którąkolwiek stronę bym poszedł, dupa zawsze z tyłu”. Tak to działa.


A dla dziennikarzy to był temat tabu?

Jak mówiłem, w 2007 roku wraz z Bożeną Aksamit poszliśmy na plebanię św. Brygidy, by pisać reportaż „Podwójne życie prałata Jankowskiego”. Byliśmy wtedy osobami z zewnątrz. Ja przyjechałem z Bydgoszczy, Bożena wcześniej zajmowała się grafiką i debiutowała w roli reporterki. Wielu naszych kolegów z gdańskiej „Gazety Wyborczej” traktowało Jankowskiego trochę z sentymentem, bo np. za młodu sami chodzili na demonstracje pod św. Brygidę, a trochę z pobłażliwością. Natomiast my dwoje od razu wiedzieliśmy, że to oszust.

Dla gdańszczan to był enfant terrible miejscowego Kościoła – oryginał, cały czas się pakuje w kłopoty, a przy tym jest kolorowy, komiczny w tej swojej wielkopańskości, trochę taki „sarmata-armata”. Ignorowano słonia w salonie. Nieco podobny mechanizm uniemożliwiał dziennikarzom z Torunia – a był czas, że w tym mieście wychodziło pięć lokalnych gazet – napisanie czegoś zbiorczego o ojcu Rydzyku.

Odpowiedział pan sobie na pytanie, skąd u Jankowskiego ta erupcja antysemityzmu w latach 90.? Wcześniej chyba nie zdradzał żydożerczych skłonności.

Po części ten antysemityzm był instrumentalny. W III RP prałata odstawiono na boczny tor. Nie został ani kapelanem Wałęsy, ani biskupem polowym Wojska Polskiego, a bardzo liczył, że będzie mógł paradować w galowym mundurze. Antysemityzm pojawił się jako reakcja na to odrzucenie, natomiast samym przekazem – że jak ktoś jest zły, jest wrogiem, to zapewne jest Żydem – mógł nasiąknąć już jako dziecko.

W Starogardzie Gdańskim, w którym on się wychowywał, hitlerowska partia NSDAP była popularna od wczesnych lat 30. XX wieku. Starsi koledzy Heinricha Jankowskiego byli w Hitlerjugend, młodsi w Jungvolku, jego też ciągnęło do mundurów i wojska. I bał się „żydobolszewików”, którzy w końcu nadeszli – zgwałcili kobiety, pozabijali mężczyzn. Niewykluczone, że trzy spośród sześciu jego sióstr zostały zamordowane przez Sowietów.


Są osoby, które mówią – także w „Uzurpatorze” – że ksiądz Jankowski kiedyś bardzo im pomógł. Pańskim zdaniem to są dowody na to, że prałat miał swoją lepszą twarz – czy raczej przykłady przysług a la „ojciec chrzestny”, obliczonych na budowanie wpływów?

Skojarzenie z mafijnymi metodami nie wydaje mi się przesadne – przestępca, jeśli jest odpowiednio zamożny, przez lata wznosi piramidę wpływów i zależności. Jankowski wyświadczał przysługi różnym ludziom z różnych środowisk, powiększał grupę tych, którzy w razie czego się odwdzięczą – pociągną za odpowiedni sznurek albo przynajmniej staną w jego obronie. Nie bez powodu jednemu księdzu dawał materiały na budowę plebanii, innemu złoto na ołtarz, a jeszcze innemu - meble.

Tych darów były tysiące, bo on miał w latach 80. dziesiątki ton rzeczy do rozdania. Ton! Henryka Krzywonos-Strycharska mówi, że dostała od niego pieniądze, kiedy ją w stanie wojennym wyrzucono z pracy. I że uratowało jej to życie.

Jankowski obracał na pewnym etapie taką ilością pieniędzy i darów, że nie był w stanie tego przejeść, choć na plebanii jadło się do rozpuku, zresztą przez to prałata dopadła w końcu cukrzyca... Tak, miał gest, ale od gestu ważniejszy był cel. Naprawdę wielkimi prezentami i wystawnymi przyjęciami podejmował polityków, dyplomatów czy biznesmenów – ludzi, którzy, jak sądził, w jakimś momencie mu się odwdzięczą. Henryka Krzywonos też nie była w tamtym momencie anonimową osobą, tylko działaczką „S”.

Dla najuboższych ksiądz miał ochłapy. Słyszałem z drugiej ręki o relacji, która w książce się nie znalazła, ale wydaje mi się prawdopodobna. Jankowski osobiście rozdawał w św. Brygidzie dary z Zachodu – w ławkach siedziały kobiety, każda coś dostawała wedle uznania proboszcza. Autorka relacji dostała batonik. Ustawianie potrzebujących w takiej sytuacji uważam za upokarzające.

A więc wracając do pańskiego pytania: raczej budował system wpływów niż pomagał z dobroci serca. Chrześcijaństwo mówi, by pomagać tak, aby lewa ręka nie wiedziała, co czyni prawa. Jankowski – kiedy dawał – zawsze dbał o to, by wszyscy widzieli i wiedzieli, kto daje.


https://wiadomosci.onet.pl/kraj/piotr-gluch...urpator/1fflnbx

Ten post był edytowany przez ChochlikTW: 29/09/2019, 9:39
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #123

     
Net_Skater
 

IX ranga
*********
Grupa: Supermoderator
Postów: 4.753
Nr użytkownika: 1.980

Stopień akademicki: Scholar & Gentleman
Zawód: Byly podatnik
 
 
post 7/10/2019, 14:26 Quote Post

Kuria gdańska odpowiada ofierze ks. Jankowskiego: sprawa została zamknięta
Kuria Metropolitalna Gdańska odmówiła zajęcia się sprawą Barbary Borowieckiej, która w dzieciństwie była molestowana przez ks. Henryka Jankowskiego. "W sytuacji oskarżenia skierowanego po śmierci osoby oskarżanej (...) prowadzenie postępowania procesowego jest niemożliwe" - czytamy w liście, wysłanym do Borowieckiej, który publikuje "Więź".

Jak przypomina "Więź", na początku roku Barbara Borowiecka wysłała do kurii gdańskiej list, w którym oficjalnie, zgodnie z kościelnymi zasadami, zgłosiła fakt molestowania jej przez prałata Jankowskiego, gdy był on wikarym w kościele św. Barbary w Gdańsku. Historia Borowieckiej została wcześniej opisana w książce Joanny Podsadeckiej „Sztuka czułości”, jednak wówczas nie podano nazwiska sprawcy molestowania. Dopiero w reportażu "Dużego Formatu" z grudnia ub.r. ujawniono, że chodziło o Jankowskiego.
"Potwierdzam, że tym człowiekiem był Henryk Jankowski. Zgłaszam do kurii, że były to zdarzenia prawdziwe i miały miejsce w latach sześćdziesiątych. Wnioskuję o zbadanie tej sprawy. (…) Jeżeli zaistnieje taka konieczność, to zeznam pod przysięgą, że molestowanie miało miejsce" - napisała Borowiecka do gdańskiej kurii.
Jak dowiedziała się "Więź", 12 września z kurii wysłano odpowiedź na list Borowieckiej, która dotarła do niej 2 października. Czytamy w nim, że kuria nie zajmie się wyjaśnieniem tej sprawy.
"Z upoważnienia J. E. Sławoja Leszka Głódzia, Arcybiskupa Metropolity Gdańskiego, uprzejmie informuję, że Kongregacja Nauki Wiary przesłała pismo, w którym w sposób jednoznaczny wyjaśnia, iż w sytuacji oskarżenia skierowanego po śmierci osoby oskarżanej, w tym wypadku Ks. Henryka Jankowskiego, prowadzenie postępowania procesowego jest niemożliwe" - czytamy w liście.
"Ponadto, Kongregacja Nauki Wiary informuje, że sprawa została zamknięta, a wszelka dokumentacja z nią związana została przekazana do archiwum wspomnianej Kongregacji" - zakończono.

Jak przypomina "Więź", zdaniem znanych kościelnych prawników kanonistów – konsultorów Rady Prawnej Konferencji Episkopatu Polski ks. Piotra Majera i ks. Jana Słowińskiego – wystarczającym powodem rozpoczęcia procedury wyjaśniania sprawy ks. Jankowskiego przez kurię w Gdańsku może być publiczny wymiar formułowanych przeciw księdzu zarzutów.

(Onet)

N_S
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #124

9 Strony « < 7 8 9 
2 Użytkowników czyta ten temat (2 Gości i 0 Anonimowych użytkowników)
0 Zarejestrowanych:


Topic Options
Reply to this topicStart new topic

 

 
Copyright © 2003 - 2023 Historycy.org
historycy@historycy.org, tel: 12 346-54-06

Kolokacja serwera, łącza internetowe:
Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej