Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
 
5 Strony < 1 2 3 4 5 > 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

> Mundial 74, Gdyby nie padało
     
Stonewall
 

VII ranga
*******
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 2.591
Nr użytkownika: 15.117

Marcin Suchacki
Stopień akademicki: magister
 
 
post 20/11/2007, 15:30 Quote Post

Drodzy Forumowicze!
Cieszy mnie, iż mój wczorajszy post sprawił, że wątek niniejszy ponownie stał się źródłem Waszego zainteresowania. Chciałbym zatem odnieść się do tego, co napisaliście.
Zastanawiacie się nad tym jak grałaby drużyna pana Kazimierza Górskiego podczas X Mundialu, gdyby w jej składzie znalazł się Włodzimierz Lubański. Oczywiście nikt z Nas tego nie wie. Interesująca zatem pozostaje kwestia opinii samych uczestników mistrzostw. Otóż kilka lat temu wpadł w moje ręce obszerny wywiad z Robertem Gadochą. Dziennikarz oczywiście zapytał i o tę sprawę. Co na to dawny polski skrzydłowy? Ex-legionista przyznał, iż w jego odczuciu prawdopodobieństwo sukcesu drużyny w sytuacji, gdyby to Lubański, a nie Szarmach, występował w podstawowym składzie, byłoby mniejsze. Pan Robert uzasadnienie dał w prosty sposób – Włodek to piłkarz szeroko znany w świecie, którego obrońcy z zespołów przeciwnych pilnowaliby szczelnie od pierwszych chwil meczu, gdy w tym samym czasie Andrzej pozostawał anonimowy dla cudzoziemców, a nawet dla wielu Polaków, więc defensorzy go lekceważyli, a przynajmniej słabiej kryli. Rzeczywiście Lubański stanowił postać jeszcze od końca lat 60 dosyć popularną w światku piłkarskim, wybieraną do pierwszej dziesiątki europejskiego plebiscytu „France Football” czy wystawianą na mecze w rodzaju Europa kontra Ameryka Południowa lub Reszta Świata przeciwko ZSRR (spotkanie kończące karierę sportową legendarnego Lwa Jaszyna). Zawodnik, który definitywnie położył kres międzynarodowym bojom Bobby’ego Moora (ostatnio fakt przypominany w związku z porównywaniem bramek strzelonych przez Lubańskiego i Smolarka młodszego w meczach eliminacyjnych do MŚ i ME), na przełomie siódmej i ósmej dekady XX wieku uważanego za jednego z najlepszych obrońców globu, musiał siłą rzeczy być pilnie strzeżony przez przeciwników. W tym samym czasie Szarmach pozostawał nikomu nieznany poza granicami swojego kraju, a sam przecież jeszcze bodaj na dwa lata przed X Mundialem występował w polskiej drugiej lidze. Jego staż w pierwszej reprezentacji był nader nikły, zaś Argentyńczycy, najwcześniejsi rywale z RFN, totalnie zdezorientowani, gdy ten anonimowy blondyn z dalekiego kraju hulał między ich obrońcami niczym wiatr. Pan Andrzej miał w kadrze narodowej pozostać na długie lata, ale trzeba powiedzieć, że szczyt kariery osiągnął już na samym starcie, bo pięć bramek w trzech meczach granych pod rząd w światowym turnieju z klasowymi rywalami to wyczyn, jakiego już nie powtórzył. Oczywiście zawsze można sprawy postawić inaczej i zapytać o to, czy Lubański i Szarmach mogli zagrać razem. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na to, że pan Włodzimierz był nie tylko wspaniałym egzekutorem, ale także piłkarzem potrafiącym rozgrywać akcje, a zatem miejsce w drużynie czekało i to niekoniecznie w napadzie. Abstrahując od formy Lubańskiego, jaką mógł posiadać w połowie roku 1974 w razie dobrego zdrowia (od lat była ona wysoką), to miejsce w podstawowym składzie miałby zapewnione i to z szeregu powodów. Był uwielbianym przez naród kapitanem drużyny narodowej, który nie mógł siedzieć na ławce, bo kibice by tego nie znieśli. Uwielbiali go sympatycy piłki nożnej, ale uwielbiał też sam Kazimierz Górski, który nigdy nie krył, iż „Włodziu” to jego ulubieniec. Wychodzi na to, że Lubański grałby w podstawowym składzie podczas X Mundialu, być może rywalizując ze swoim rówieśnikiem, Johanem Cruyffem, o miano największej gwiazdy turnieju (urodzili się w tym samym roku, ale Ślązak trzy lata wcześniej debiutował w reprezentacji), choć nikt z nas nie wie, jaką nominalną pozycję by mu przydzielono i jaki ostateczny kształt przybrałaby polska drużyna.
Pisaliście też moi drodzy o pieniądzach, jakie mieli Argentyńczycy przeznaczyć naszym chłopcom za grę na full w spotkaniu z Italianimi. Wspominaliście, iż sprawę schowano pod kołdrę, ale popatrzcie na współczesny świat futbolowy, gdzie otwarcie mówi się o zbiórce funduszy, jaką mieli podjąć zawodnicy serbscy na rzecz Belgów, by ci wychodzili ze skóry grając z Polakami. Nikt z tego nie robił hecy, a rzecz odbyła się całkiem jawnie. Zawsze można zadać sobie pytanie czy rzeczywiście Gadocha nie podzielił się z kolegami argentyńską premią. Nelson napisał, iż kwotę wręczono już po meczu, a zatem pan Robert mógł ją rozdysponować podle meczowych zasług. Lato ma żal? Ex-senator sam przyznaje, iż spotkanie z Włochami nie był jego popisem, a zatem skrzydłowy z Warszawy, którego chwalono za występ z Italią, nie musiał mu nic wypłacać. Zawsze można zapytać, czy kapnęło coś koledze klubowemu pana Grzegorza, czyli Henrykowi Kasperczakowi, który brylował wtedy na boisku, ale o to należałoby indagować obecnego szkoleniowca Senegalu. Ciekaw jestem zresztą co o całej sprawie myśli sam domniemany dyspozytor funduszu, jakim miał być Gadocha. Dotąd znamy bowiem żale „poszkodowanych”, czyli byłej małżonki wychowanka krakowskiej Garbarni (rozwiedli się z powodu tych pieniędzy?) oraz potencjalnego kandydata do fotela prezesa PZPN. Przypuszczam przy tym, że udział w „zyskach” mógł mieć Kazimierz Deyna, jako że grał w jednym klubie z panem Robertem i mógł już wcześniej wiedzieć co się święci (przeciwko Italii wychodził ze skóry, a za tę bramkę z 45 minuty należała mu się wysoka premia, dalece przewyższająca koszty reparacji uszkodzonego buta). Swoją drogą interesującym wydaje się też na co równowartość dwóch nowoczesnych modeli BMW mógł wydać człowiek, który już od dwóch lat śmigał po warszawskich ulicach samochodem tej marki.
Myślę też, że naszych nie trzeba było specjalnie dopingować przed meczem z Włochami, wszak sportowa ambicja aż wrzała w krwioobiegu polskich zawodników. Dotąd biało-czerwoni pokonali przecież zespoły cenione, ale mimo wszystko nie będące w światowej ekstralidze. Dziś patrzymy na Argentynę jako na dwukrotnego mistrza świata, ale w roku 1974 biało-błękitni mogli co najwyżej żyć wspomnieniem drugiego miejsca w światowym czempionacie roku 1930. Nie było ich w Meksyku w roku 1970 a dobre wyniki w meczach towarzyskich (tyle, że nie z Holandią) i sukcesy klubowe (w zasadzie ograniczone do zachodniej półkuli, bo Europa albo odmawiała walki o Puchar Interkontynentalny, albo jak Ajax Amsterdam biła chłopców z Buenos Aires w stosunku 3:0) nie miały automatycznego przełożenia na występy mundialowe. Skutek był taki, że pan Ayala, na co dzień gwiazdor madryckiego Atlético, które stoczyło tuż przede mistrzostwami morderczy dwumecz o Puchar Europy z połową zachodnioniemieckiej reprezentacji (po Mundialu Niemcy odmówili gry z pierwszym zespołem Ameryki Południowej, więc to drużynie ze stolicy Hiszpanii przypadł z sukcesem zaszczyt walki o światowy prymat klubowy z jedną z ekip argentyńskich), musiał organizować zrzutkę na rzecz Polaków, zaś inny filar tegoż samego Atlético, Ramón Heredia, cieszyć się mógł jedynie z faktu, że Kazimierz Górski ujrzał w nim najlepszego z zawodników Argentyny. Warto dodać, że pytany przed turniejem przez ówczesną primadonnę polskiej telewizji, Krystynę Loskę, o typy na czas mistrzostw, kapitan biało-czerwonych, Deyna, beztrosko zapowiadał zwycięstwa nadwiślańskie nad ekipami z półkuli zachodniej, ale przy meczu nr 3 chwilę się zastanowiwszy powiedział, że z Włochami będzie remis. Italiani, gdyby oglądali polskie programy, mogliby parsknąć śmiechem na sposób w jaki docenił ich noszący na tą okazję bajeczne okulary przeciwsłoneczne, jakie wówczas były w modzie, olimpijski król strzelców (oni „wiedzieli”, że Polacy nie mają szans ze Squadra Azzura, a tu ten Polak wyskakuje z jakimś remisem, co ma świadczyć wedle niego o respekcie przed narodem z Półwyspu Apenińskiego). Dla Polaków po rozegraniu spotkań z Argentyną i Haiti, pomimo awansu do II fazy turnieju, mecz z chłopcami Feruccio Valcareggiego nie był meczem o nic. Naprzeciwko Orłów Górskiego mieli przecież stanąć wicemistrzowie świata sprzed czterech lat, uważani przed Mundialem za głównego obok Niemców Zachodnich faworyta mistrzostw, który praktycznie przez dwa lata poprzedzające imprezę nie stracił ani jednej bramki. Nasi lubili sportowe wyzwania, a spotkanie z Italią takim wyzwaniem było. Polacy wiedzieli, że później w turnieju może się im wieść różnie, ale pokonanie Włochów to dopiero będzie coś. Po zwycięskim rozstrzygnięciu meczu nr 3 Kazimierz Górski powiedział, iż tryumf ten traktuje jako rewanż za upokarzająca porażkę poniesioną w Rzymie w roku 1965, gdy ubiegający się o grę w światowym czempionacie nasi rodacy oberwali od gospodarzy w stosunku 1:6.
Wspomnieliście także zespół holenderski, więc warto, abym i nim się zajął w pisanym przez siebie tekście. Otóż Johan Neeskens, jeden z filarów ówczesnej reprezentacji Kraju Tulipanów, powiedział kiedyś w rozmowie z polskim dziennikarzem, że jest przekonany o tym, iż ewentualny finał roku 1974 między Polakami i Niderlandczykami byłby najwspanialszym finałowym widowiskiem w dziejach piłkarskich mistrzostw świata. Czy tak rzeczywiście stałoby się? Kto miałby większe szanse w owym meczu? To trudne pytania i nikt z Nas nie zna na nie odpowiedzi. W Polsce pokutuje teza, że skoro byliśmy lepsi od zespołu Helmuta Schöna, a jego podopieczni wygrali z Holendrami, to automatycznie oznacza, że Polska zwyciężyłaby Johana Cruyffa i spółkę. Sprawa nie wygląda jednak tak prosto. Pewnym jest, że Pomarańczowi zlekceważyli swych rywali z Monachium, o czym świadczyły słowa i gesty samych piłkarzy niderlandzkich, jakie miały miejsce przed spotkaniem finałowym, a także ciąg hucznych zabaw w holenderskim obozie, jakie poprzedziły boiskowe starcie z dnia 7 lipca (poczta niderlandzka przygotowała już nawet serię znaczków wieszczących tryumf Holandii w X Mundialu). Im więcej Holendrzy balowali, tym więcej sportowej złości rodziło się w niemieckich sercach. Jedno i drugie znalazło swe przełożenie na płycie olimpijskiej areny w Monachium. Oranjes do tego stopnia uwierzyli w swą niezwyciężoność, że Cruyff do dziś uważa się na przekór faktom za mistrza świata z roku 1974, a Wim van Hanegem twierdzi w wywiadach dla prasy, że on i jego koledzy po prostu zapomnieli o strzeleniu Niemcom drugiej bramki, bo właśnie zajęci byli ośmieszaniem swych niżej stojących sportowo niemieckich przeciwników. Mecz ten widziałem wielokrotnie i jakoś nie zauważyłem, aby Niemców Pomarańczowi swoją grą ośmieszali, gdy taki Franz Beckenabauer czy Jürgen Grabowski czynili to od czasu do czasu ze swymi holenderskimi rywalami. Gospodarze zaaplikowali zachodnim sąsiadom trzy gorzkie pigułki (jednej sędzia im niesłusznie nie uznał), zaś Holendrzy poprzestali na szczęśliwie wykonanym rzucie karnym. Wygrała drużyna, która tamtego dnia po prostu była lepsza.
I tutaj wracamy do Polaków i ich ewentualnego starcia z drużyną Rinusa Michelsa. Otóż Holendrzy zanim wybiegli przeciwko Brazylii (stawką był wielki finał) obejrzeli w telewizji „mecz na wodzie” i wychodzi na to, że wysnuli zeń ten sam wniosek co przywoływany już uprzednio przeze mnie Paul Breitner. Niemcy sukces zawdzięczali pogodzie, a najtrudniejszy rywal został z drogi Holendrów usunięty, a zatem zwycięstwo nad drużyną opartą o Bayern, wyeliminowany w roku poprzednim z rozgrywek o Puchar Europy przez Ajax (w Amsterdamie było aż 4:0 dla Holendrów, a do Monachium pojechawszy bez Cruyffa zawodnicy niderlandzcy wsunęli na starcie piłkę do niemieckiej bramki, co przesądziło losy dwumeczu), zdawało się pewnym. Myślę jednak, że Holendrzy myśleliby inaczej, gdyby to Polska wygrała we Frankfurcie. Skąd to przypuszczenie? Z faktów. Otóż Polacy byli zespołem kroczącym od zwycięstwa do zwycięstwa w tymże turnieju (ekipa RFN nie była) i takich drużyn po prostu się nie lekceważy (Holendrzy jednak się zacięli na Szwedach). Do tego dochodził bilans bezpośrednich spotkań polsko-holenderskich. Jak on wyglądał? W roku 1969 obie ekipy spotkały się dwukrotnie w ramach eliminacji do meksykańskiego mundialu. W Rotterdamie 1:0 wygrali Oranjes, gdy ich piłkarz umieścił piłkę w siatce w 89 minucie. W Chorzowie 2:1 zwyciężyli Polacy i to oni znaleźli się w tabeli o oczko wyżej od Pomarańczowych. Na tydzień przed słynnym spotkaniem na Wembley Polacy rozegrali spotkanie w Rotterdamie, które zakończyło się remisem 1:1. Patrząc w przyszłość dostrzeżemy, że w roku 1975 w ramach kwalifikacji do Euro nasi pokonali w Chorzowie Holendrów aż 4:1, gdy w Amsterdamie miejscowi wygrali 3:0. Potem był rok 1978, w którym Niderlandczycy znów uzyskali drugie miejsce w światowym czempionacie, by jako powtórni wicemistrzowie globu mogli zawitać na Stadione Śląskim w jeszcze jednych eliminacjach (znów do Euro). Polska ziemia nie okazał się dla nich gościnna, wszak musieli oni opuścić ją z bagażem dwóch bramek, a w rewanżu tylko zremisowali. Jeśli uznamy ów bilans za w jakiejś mierze remisowy, to będzie to remis ze wskazaniem na ludzi znad Wisły.
Wracamy teraz do Monachium, gdzie czeka nasz wyśniony finał X Mundialu z Polakami i Holendrami w rolach głównych. Oranjes balują? Michels lata sobie do Barcelony myśląc o przyszłym sezonie klubowym? Tak było w świecie realnym, a jak jest w alternatywnym? Niderlandczycy znają swoją wartość, a w ostatnich latach czego się nie dotknęli to zmieniali w złoto, ale passa Midasa musi kiedyś się skończyć, byle nie teraz, nie w Mistrzostwach Świata. Trenują, a znudzone małżonki robią zakupy w niemieckich sklepach? Ciekawa wizja, w końcu Węgrzy, choć byli faworytami, do upadłego ćwiczyli w tymże Monachium dwa lata wcześniej, by nie polec z Polską (i tak polegli, choć tamten skład nieco wcześniej był typowany na rywala RFN w finale europejskiego czempionatu i tylko ręce Rudakowa (następca Jaszyna) ich tam nie wpuściły). Są jednak zmęczeni długim turniejem, podobnie zresztą jak nasi. Podołają? Robby Rensenbrink narzeka na kontuzję, ale chyba wybiegnie na boisko, bo grał w niemal każdym meczu, a jeden ewentualny zmiennik, Piet Keizer, nie złamał Szwedów, gdy drugi, René van der Kerkhof, cały czas grzał ławę, a tu przeciwnik że ho ho. W realnym meczu Rob przetruchtał pierwsze 45 minut, a potem trzeba było jednak posłać jednego z bliźniaków. Nie ma podstaw sądzić, by w meczu alternatywnym nie było tak samo (może zmiennik strzeli jednak gola, jak to zrobi w Chorzowie rok później?).
Nasi też zmęczeni, ale bojowo nastawieni, wszak zwycięska passa trwa. Kwatera w Murrhardt zalana gratulacjami zwycięstwa nad niemiecką drużyną (w realnym świecie też była zalana, a po meczu z RFN pojawiła się rekordowa liczba depesz gratulacyjnych). „A jak oni mi się teraz zupełnie rozkleją?” - biadoli pan Kazio, łypiąc wzrokiem na prezesa Maja. Trzeba coś zaradzić ewentualnej sodówce, a wyjazd do Monachium może w tym pomóc. Jeszcze jeden mecz, jeszcze jeden. No i pan Kazio zaczyna chłopców relaksować, odcinać od prasy, choć tam reporterzy pytają Robcia Gadochę czy specjalnie z pierwszą bramką czeka na finał, a Jasio Tomaszewski mówi do kamer, że po niemieckich kiełbaskach chętnie schrupie holenderskie krokiety.
Wreszcie 7 lipca nadszedł, a wraz z nim furgonetka marki volkswagen tnąca monachijskimi ulicami, by zawieźć na Olympia Stadion nowy model Pucharu Świata. Im bliżej sportowej areny tym ciaśniej, boć tłum holenderskich kibiców i kibicek (niektóre poubierane w stroje ludowe, co nadaje nieco przaśny charakter całemu widowisku) wali prosto tam, gdzie przedsiębiorczy Bawarowie serwują ogromne ilości kiełbasek i kiszonej kapusty. Piwo też leje się strumieniami, choć to nie październik, a umundurowani panowie uzbrojeni w przeogromne krótkofalówki zdają się sprawdzać wszelkie zakamarki mogące kryć wybuchowe kukułcze jajo, podrzucone przez perfidnych terrorystów, i tylko podchmielone Holenderki chichrają się na myśl o osobistej rewizji ze strony postawnych mężczyzn w jakże seksownych niemieckich uniformach .
Tymczasem na lotnisku poubierani w kuse spodenki zażywni Bawarowie wygrywają coś na instrumentach dętych, by powitać przybyłego prosto z Warszawy towarzysza Gierka, który w asyście blondwłosej Krysi Loski zapewnia reporterów, że Polacy to dopiero pokażą na co ich stać. Edward swoim zwyczajem żywo gestykuluje swymi górniczymi rękoma, tak by wszyscy widzieli, że robotniczo-chłopska ojczyzna potrafi zaistnieć również wśród potęg świata kapitalistycznego (nota bene socjalistyczna ojczyzna lada dzień będzie obchodzić swe trzydzieste urodziny, ale obchód już trwa i to w piwno-kapuścianej scenerii bawarskiego miasta). Potem jakiś raut na koszt rządu federalnego, na którym Henio Kissinger przez swe szkła dostrzega rosłą postać króla górniczej Polski, by uścisnąwszy mu dłoń podziękować za dobrą pracę polskiej dyplomacji na chińskim odcinku. Potem całe dostojne towarzystwo – „Krysiu mamy coś mocniejszego, bo ten szampan to może i dobry, ale dla tej Grejs z Monako? – Edziu, ty Polskę dzisiaj reprezentujesz, Jasiu Ciszewski po meczu dopiero coś rozkręci i wtedy się pobawimy” – wsiada do limuzyn i wio na stadion.
Tymczasem kibice holenderscy w gorączce, bo cudo niemieckiej techniki, wiozący piłkarzy niderlandzkich autokar marki mercedes, złapał gumę gdzieś w drodze na stadion i złośliwy Niemiec, z kapuchą w ustach, coś przebąkuje o walkowerze dla tych farciarzy ze Wschodu. Tymczasem Polacy już są na miejscu, a zażywne Holenderki, czujące powiew seksualnej wolności, jaka już rozkwitła w kraju posępnych kalwinistów, łypią swymi zaprawionymi chmielem oczętami ku wysokiej i smukłej postaci Janka Tomaszewskiego, który z dumą rozparł się przy drzwiach autokaru, z którego wychynął właśnie amator nieco rubensowych kształtów kobiecych, czyli Kaz Deyna, zadający szyku w kupionych we Frankfurcie odlotowych okularach przeciwsłonecznych.
Po chwili nadjeżdżają Holendrzy, nieco spóźnieni co prawda, ale zdeterminowani w swych sportowych celach. Zostawiamy ich jednak na razie, by samemu przekroczyć bramę stadionu. Samemu to nie dobre słowo, bo trybuny zaludniają się już ludzkim mrowiem. Robimy zbliżenie. Tak, tak, to Pele, król futbolu, dziwnym trafem z listkiem kapusty na kołnierzu. Idziemy dalej, bo to nie nasz sektor, w końcu działacze ZMS i marcowi docenci będą siedzieć tuż obok koła gospodyń wiejskich z Murrhardt, jakże przyjaznej Polakom szwabskiej - „wróć i nie wymawiaj tego słowa! Murrhardt to samo centrum historycznej Szwabii, ale to takie nieprzyjemne słowo” (poucza nasz docent N., autor jakże wybitnej rozprawy o agenturalnych początkach stonki w Polsce) – przyjaznej w każdym razie miejscowości. Siadamy, rozglądamy się, gospodynie coś tam zaciągają po niemiecku, a my znowu – oczy w prawo, oczy w lewo (docent N. jak zwykle patrzy się jedynie w lewo, choć tym razem to nie ideologia, ale zajadające zalotnie lody na patyku żony holenderskich piłkarzy to sprawiły, choć N. twierdzi, że ta Krojfowa to stanowczo za sucha). Tymczasem gwar na stadionie rośnie, a my czekamy na naszych chłopców, którzy lada moment wychyną z tunelu, ale czy ich ujrzymy, jak i sam mecz, musicie zdecydować sami, bo ciąg dalszy opowieści będzie tylko na życzenie zainteresowanych.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #31

     
Primo!
 

ex moderator
********
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 3.066
Nr użytkownika: 2.660

Marcin ...
 
 
post 20/11/2007, 18:38 Quote Post

QUOTE(Grocal @ 19/11/2007, 22:34)
Secundo chciałbym w ramach myślenia alternatywnego zapytać, czy z Włodzimierzem Lubańskim i Jankiem Banasiem w składzie bylibyśmy drużyną mocniejszą, czy właśnie absencja tych graczy pozwoliła "wybuchnąć" takim zawodnikom, jak Szarmach i dała orłom Górskiego tę jakże potrzebną w futbolu nutkę zaskoczenia (vide Grecja A.D. 2004)?
*


Jan Banaś należał już do starszego pokolenia piłkarzy, wypieranego z kadry przez utalentowaną młodzież i w 1973 roku, mając 30 lat zakończył swoje występy w reprezentacji.
Czy z Lubańskim osiągnęlibyśmy taki sam sukces? confused1.gif Trudno powiedzieć, z jednej strony bardzo istotny byłby argument przytoczony przez Stonewalla z wywiadu z Gadochą, z drugiej strony pamiętajmy, że Lubański był piłkarzem doświadczonym i ogranym na arenie międzynarodowej i co tu dużo mówić, bardziej uniwersalnym niż młody Szarmach. Czy zostałby królem strzelców imprezy? Szczerze wątpię. Wraz z coraz większym doświadczeniem dochodziła Lubańskiemu jeszcze jedna istotna zaleta - przestawał być klasycznym "łowcą bramek", a stał się dojrzałym piłkarzem, który potrafił pracować dla drużyny i "obsługiwać" ostatnimi podaniami swoich kolegów. Nie spodziewałbym się powtórzenia przez niego z Haiti snajperskich wyczynów z młodości w stylu Luksemburg (1969) - 5 bramek, Finlandia (1965) - 4 bramki. To był zupełnie inny zawodnik, zresztą już Igrzyska Olimpijskie w Monachium to pokazały. Warto dodać, że przy dzisiejszym stanie medycyny sportowej miałby jakieś szanse na występ na zachodnioniemieckim Mundialu... Tymczasem przypadkowa kontuzja, za którą niesłusznie obwiniano MacFarlanda pozbawiła go udziału w największej piłkarskiej imprezie, zaś później kilkakrotnie odnawiała się, gdy władze Górnika Zabrze zmuszały niedoleczonego Lubańskiego do występów w lidze.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #32

     
NELSON
 

kot bojowy
******
Grupa: Użytkownik
Postów: 922
Nr użytkownika: 20.599

Zawód: EMIGRANT
 
 
post 27/11/2007, 18:05 Quote Post

Czy komus z Was moze wiadomo cos w nastepujacej kwestii.Obilo mi sie wielokrotnie o uszy w "dlugich kibicow rozmowach", ze Gadocha byl w koncowce turnieju WM74 bojkotowany przez kolegow na boisku.Chodzilo o to, aby nie zdobyl bramki. Pilat, wspanialy drybler, niesamowicie szybki i pracujacy na rzecz druzyny jak kon, trafienia mimo wielkich swoich staran, nie zaliczyl.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #33

     
Stonewall
 

VII ranga
*******
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 2.591
Nr użytkownika: 15.117

Marcin Suchacki
Stopień akademicki: magister
 
 
post 29/11/2007, 11:58 Quote Post

Nelsonie!
Czyżby koledzy zwiedzieli się o argentyńskich zyskach pana Roberta i w ten sposób chcieli się na nim odegrać? To możemy spróbować (zaznaczam: spróbować) stwierdzić jedynie poprzez analizę obrazu telewizyjnego ze wszystkich spotkań Mundialu. Trudno jest mi się odnieść do podanych przez Ciebie rewelacji, a sam zarzut brzmi absurdalnie (ostatnie mecze toczyły się o medale i na bramkach drużynie powinno zależeć). Był konflikt na osi Gadocha – reszta zespołu? Wedle pamiętników Grzegorza Lato trener Jacek Gmoch miał lekceważyć umiejętności piłkarskie Andrzeja Szarmacha i samego mielczanina, ale nie przeszkadzało mu to namawiać Deynę i Gadochę (cenionych przez „Szczękę”) w przerwie meczu z Jugosławią, by ci podawali piłki do wyżej wspomnianych, bo to farciarze i może znowu coś strzelą. Jak wiadomo po centrze Gadochy pan Grzegorz przypieczętował po przerwie tryumf Polaków, więc nie jest ważne kto bramkę zdobywa, tylko że ona w ogóle pada.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #34

     
NELSON
 

kot bojowy
******
Grupa: Użytkownik
Postów: 922
Nr użytkownika: 20.599

Zawód: EMIGRANT
 
 
post 29/11/2007, 21:54 Quote Post

Oczywiscie to co piszesz Stonewallu brzmi logicznie, ale pamietaj, ze futbol nie zawsze rzadzi sie racjonalnymi prawami wink.gif .Zostawmy to jednak poki co.Jezeli czegos dowiem sie blizej, to oczywiscie napisze.
Faktem jest, ze niezadowolenie (zawisc?) wsrod reprezentantow budzila np. obecnosc w Murrhardt pani Gadochowej.Przyjechala na wlasna reke.
Co zas do lapowki.Sprawa zaczela sie od argentynskiego dziennikarza Hectora Onesima.On to po konferencji prasowej(po meczu z Haiti) dostrzegl Gadoche w towarzystwie przedstawiciela lini lotniczych PanAm.Byl to Polak z argentynskim paszportem.Pilat znal go poniewaz w warszawskim oddziale tychze linii lotniczych pracowala jego zona.Dziennikarz podszedl i zadal Pilatowi naturalne pytanie:"czy Polacy w meczu z Wlochami dadza z siebie wszystko?".Gadocha odparl niewinnie, ze wszystko zalezy od Argentynczykow wink.gif .Rozmowa(jak i pozniejsze kontakty odbywala sie za posrednictwem wspomnianego juz pracownika Pan Am).Dziennikarz wyczul dwuznacznosc odpowiedzi i natychmiast poinformowal kierownictwo argentynskie.Zarzadzono zbiorke kasy.
Obronca Jorge Carrascosa twierdzi, ze lapowka byla, ale on sie nie zgodzil i nie dal.Natomiast inny argentynski pilkarz, Enrique Ernesto Wolff w swojej ksiazce twierdz, ze wszyscy pilkarze zlozyli sie po 1000 dolcow, a tym, ktorzy nie mieli gotowki potracono z premii za awans z grupy.Premia ta wynosila 8000 dolarow dla zawodnika.
Ruben Ayala opowiadajac historie Lacie mowil o 3- 4 zawodnikach, ktorzy wzieli kase.Najprawdopodobniej byla to wersja dla niego, poniewaz wiadomo, ze sam Gadocha meczu by nie wygral.Wszystko wskazuje na to, ze zgodnie ze slowami Gadochowej, cala kasa trafila na konto skrzydlowego Legii.
Jako uzupelnienie spraw finansowych podaje za G.Lato, ze PZPN za wystep polakow na WM74 zainkasowal ok. miliona dolarow.Z tej sumy na zawodnikow przypadlo 60 tysiecy.Sam Lato, jak twierdzi, dostal 5 tysiecy.No coz, malo to i tak nie bylo.Moi rodzice w owym czasie zarabiali po okolo 20 dolarow miesiecznie i byla to srednia urzednicza pensja.Rownowartosc pary levisow w Pewexie .
Zaczalem od pani Gadochowej, wiec i nia skoncze post.Rok pozniej Pilatowi udalo sie wyjechac (jako pierwszemu z tej druzyny) do Francji gdzie przez dwa sezony gral w FC.Nantes.Mial "dopiero" 29 lat, a przepis mowil, ze zawodnik moze wyjechac po trzydziestce.W/g slow Kazimierza Gorskiego , wyjazd zalatwila osobiscie malzonka pilkarza.I to u kogo!U samego tow.Edwarda Gierka do ktoregos w jakis sposob dotarla, rzucila sie na kolana, zala lzami i szlochajac tlumaczyla i sekretarzowi PZPR ich tragiczne polozenie materialne.No i Edward Wielki chcac sie chyba pozbyc natretnego babska wyrazil zgode!No coz, Trenerowi Tysiaclecia wierzyc chyba wypada?
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #35

     
Stonewall
 

VII ranga
*******
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 2.591
Nr użytkownika: 15.117

Marcin Suchacki
Stopień akademicki: magister
 
 
post 30/11/2007, 17:29 Quote Post

Nelsonie!
Widzę, że za Twoją przyczyną pan Robert Gadocha stał się głównym bohaterem topiku. Cóż... może i dobrze, bo to sportowiec już troszkę zapomniany. Widzę z postu, jaki napisałeś, że wszelkie linie lotnicze dobrze zawsze służyły wychowankowi krakowskiej Garbarni (nawiązuję do czasów późniejszych, gdy trenując amatorski zespół pilotów „Lotu” Gadocha zapewnił sobie darmowe przeloty przez Atlantyk). Co do samych zaś mistrzostw świata roku 1974 to żadna bramka nie była potrzebna legioniście, aby uznać go za piłkarza wybitnego. Wie o tym każdy, kto widział jak grał pan Robert. Nie podawanie piłek do niego, żeby nie strzelił czasem gola, byłoby absurdem lub wręcz złośliwością (nie użyję mocniejszego określenia), jeśli się zważy na to, ile goli nasi strzelili po jego zagraniach. Gadocha nie przypadkowo stał się królem asyst X Mundialu, a swojego gola i tak strzelił, choć arbiter główny spotkania Polska-Haiti widział to inaczej (gdyby nie Henry Francillon, mimo wszystko niezły golkiper, to człowiek, z którym dzielę datę urodzin, choć nie urodzenia, musiałby strzelić coś, co sędzia zechciałby mu wreszcie uznać we wspomnianym meczu). Gadocha był piłkarzem klasy światowej i zasługiwał na wyjazd do zagranicznego klubu, bo Legia z połowy lat 70 nie stanowiła odpowiedniego miejsca dla niego (co innego Legia z przełomu siódmej i ósmej dekady, którą śmiało można zaliczyć do potęg europejskich). Nie wiem, jak to dokładnie z tymi przepisami było, bowiem czasami podaje się, iż Włodzimierz Lubański, w końcu o rok młodszy od wychowanka Garbarni, w zasadzie już od roku 1974 należał do składu KSC Lokeren (inni wskazują na rok 1975, czyli też przed 30 urodzinami Ślązaka). Ponoć kontuzja wstrzymywała debiut pana Włodzimierza na belgijskich boiskach. W obu przypadkach, Gadochy i Lubańskiego, mówimy o nie osiągnięciu przez nich 30 roku życia w chwili przejścia do zachodniej drużyny. W obu przypadkach wskazujemy też na zawodników światowej klasy, znanych szeroko poza Polską. W zasadzie można zadać sobie pytane, kiedy przepis o trzydziestce wprowadzono i kiedy go zniesiono (w końcu Zbigniew Boniek pojechał do Turynu w wieku 26 lat) ? Pytanie brzmi też, czy istniały szczególne warunki, kiedy można było puścić zawodnika za granicę przed ukończeniem owej liczby lat i kto miał prawo puszczać?
Na koniec wrócę do sprawy poruszonej przez Grocala, czyli domniemanej defraudacji przez Kazimierza Deynę premii przeznaczonej dla polskiej drużyny za uzyskanie III miejsca w turnieju i wynikającej z tejże defraudacji przypuszczalnej bójki w samolocie. Otóż Grocalu prosze Cię o więcej szczegółów. Kto fundował premię? FIFA? Komitet organizujący Mundial? Redakcja „Kickera”? Sprawa nie jest bowiem dla mnie jasna. To na pewno były pieniądze dla drużyny? W końcu to krajowe federacje miały płacić ekipom za ich sukcesy. Pytam, bo jeśli sprawa taka zaistniała, mogła mieć nieco inny kontekst. Otóż Deynie przyznano tytuł trzeciego zawodnika mistrzostw, co wiązało się choćby z odbiorem stosownej statuetki. Warto się zastanowić, czy oprócz statuetek panowie Cruyff, Beckenbauer i Deyna (pierwsza trójka w indywidualnym rankingu) dostali też gratyfikacje pieniężne. Jeśli tak, to kapitan biało-czerwonych mógł uznać, że premia mu się należy i dlaczegóż miałby się z nią z kimkolwiek dzielić. Tymczasem koledzy mogli mieć pogląd inny – swój osobisty sukces zawdzięczasz Kaziu grze partnerów, bo sam z orłem na piersiach nie biegałeś po niemieckich boiskach, więc się teraz podziel kasą. Warto bowiem pamiętać o tym, że Argentyńczyk Héctor Yazalde w tym samym roku zdobył „Złote Buty” jako najlepszy strzelec lig europejskich, a związanymi z tym pieniędzmi podzielił się z resztą piłkarzy Sportingu Lizbona. Z kolei Wim van Hanegem, filar reprezentacji Holandii, odmówił gry w mistrzostwach świata roku 1978, gdyż jego koledzy z drużyny narodowej (przynajmniej niektórzy) nie chcieli wpłacać do wspólnej kasy zysków z indywidualnych kontraktów reklamowych.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #36

     
adso74
 

VII ranga
*******
Grupa: Użytkownik
Postów: 1.870
Nr użytkownika: 37.022

 
 
post 30/11/2007, 17:49 Quote Post

Gadocha... Potrafił ponoć krawaty nogami wiązać. Piłkarz wybitny, a w kadrze Górskiego z pewnością jeden z dwóch, może trzech najlepszych. Nawet na tej mokre murawie umiał zakręcić nieźle niemieckimi obrońcami.
A co do bójki w samolocie, to o ile mi wiadomo była, ale w 1978, kiedy Polacy wracali już do kraju. Deyna się chyba z kimś spiął. Obawiam się, że tak jak do tej pory orły Górskiego to była legenda, tak teraz będzie coraz więcej legend dotyczących jakichś tam układów, bójek, pretensji itp. Tylko po co? Zespół był świetny i to zapamiętajmy.

Pozdrawiam
adso74
 
User is offline  PMMini Profile Post #37

     
NELSON
 

kot bojowy
******
Grupa: Użytkownik
Postów: 922
Nr użytkownika: 20.599

Zawód: EMIGRANT
 
 
post 30/11/2007, 18:08 Quote Post

Adso 74.Bojka, ktora masz na mysli, to pewnie bijatyka Deyny z Bonkiem przy stole pingpongowym.Opisal ja Janek Tomaszewski.
Co zas idzie o kwestie postawiona przez Grocala.W poprzednim poscie powolalem sie n Grzegorza Late.I tak:skoro z sumy , ktora otrzymal PZPN od FIFA(1 milion USD) dla zawodnikow wydzielono 60 tys. na premie, a np. Lato dostal 5 tys., to z prostego rachunku wynika, ze podzial byl uznaniowy(zawodnikow w kadrze bylo 22).I Deyna jako kapitan z pewnoscia na ten podzial mial wplyw.To moglo byc powodem awantury.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #38

     
Stonewall
 

VII ranga
*******
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 2.591
Nr użytkownika: 15.117

Marcin Suchacki
Stopień akademicki: magister
 
 
post 30/11/2007, 19:20 Quote Post

Drodzy Forumowicze!
Takie opowieści o kłótniach i bójkach stanowią część legendy zespołu holenderskiego z lat 70, tyle że w Niderlandach była demokracja, więc wszyscy wszystko wiedzieli (nawet że Cruyff nie wysyła kartek świątecznych Repowi, bo uważa, że tamten zawalił stuprocentową sytuację strzelecką w meczu finałowym X Mundialu, wypracowaną przez tegoż Cruyffa), a u nas się zaczęło mówić o tym w zasadzie dopiero po roku 1989.
Nie spodziewam się, aby to Deyna decydował kto i ile weźmie za grę na niemieckich boiskach. To nie on, ale PZPN był dyspozytorem funduszu i to działaczom, a nie panu Kazimierzowi, Lato stawia zarzuty w swoich pamiętnikach. Trzeba przyznać, że tamto pokolenie naszych graczy miało dużego pecha – przeleciały im przed nosem duże pieniądze za Mundial i lukratywne kontrakty w najlepszych klubach, a obiecany przez Gierka duży ośrodek treningowy dla kadry nigdy nie powstał. Przed mistrzostwami mówiono dużo o wysokich premiach za dobre miejsce w turnieju, bo działacze nie spodziewali się, że dobre miejsce zostanie uzyskane (gadali tak chyba, żeby chłopcy się wzięli w garść i nie skończyło się kompromitacją wieszczoną przed zawodami). Potem przyszedł sukces sportowy i panowie działacze z obietnic się nie wywiązali. Deyna nie pojechał do Realu, nie pojechał tam też Gadocha (Nantes to była blada namiastka). Nawet trener Górski żałował, że nie odszedł z kadry zaraz po mistrzostwach, bo świetne oferty aż się sypały, a w roku 1976 było już z tym gorzej (nota bene murawa w Montrealu w olimpijskim meczu finałowym była fatalna – znowu deszcz! – a Niemcy grali na biało, a my na czerwono). W kraju też nie potrafiono utworzyć zespołu klubowego na miarę Europy (reprezentacje RFN czy Holandii budowano wokół jednego czy dwóch klubów, a u nas pełna rozsypka, czyli najlepsi grali w klubach dziesięciu). Jeśli podejmowano podobną próbę, to się okazywało, że Andrzej Szarmach może grać w lidze polskiej, ale nie ma uprawnień do występowania w europejskich pucharach i siedział sobie nasz świetny napastnik na trybunach, gdy jego koledzy ze Stali Mielec bili się jak równy z równym z Realem Madryt, tyle że tamci okazali się równiejsi, choć Szarmach mógł szalę awansu przechylić na polską stronę. Tak Panowie (Panie tu zaglądają?), pokolenie lat 70 to pokolenie niespełnione, generacja wspaniałych piłkarzy, którzy zagrali rewelacyjny turniej, tyle że w świecie zachodnim wciąż pytają: „Polacy? 1974? Tak mało o nich wiemy i słyszymy. Cruyff, Beckenabuer, Neeskens, Breitner – to byli gracze! Deyna? Gadocha? Nie, nic to nam nie mówi. Grali w 74? Polacy? Aha, tak, to ci amatorzy ze wschodniej Europy, ci farciarze z Wembley. Pokonali Brazylię?! Wiemy, że Brazylię pokonali Holendrzy. Och, jak ci Holendrzy wspaniale grali! Polacy też to zrobili? Kiedy? W meczu o 3 miejsce?! To był taki mecz? Przecież po tym, jak Holendrzy, och jacy oni cudowni, zwyciężyli Brazylię, odbyło się już tylko jedno spotkanie – FINAŁ!!! – Cruyff, Cruyff, jakże on wpadł w to pole karne! No i ci Niemcy, tacy zdyscyplinowani, tacy opanowani, pokonali Holendrów (czy mówiliśmy już jak wspaniali byli Holendrzy?!). Futbol totalny, futbol totalny, Pomarańczowi – kochamy was!!! Niemcy, doceniamy i szanujemy wasz duch zespołowości. Ale o czym to mówiliśmy? Aha, Polacy. No tak, gratulujemy wam zespołu, tak Denia – tak się nazywał ten wasz kapitan? Gdzie grał? W Realu? W Bayernie? W Barcenie? Aaaa, w Ledżii! To w Rosji jest? Ale tego Gadoczy to nie pamiętam. Napastnik to był? A ile goli strzelił? Żadnego?! Uupss (jaki napastnik taka drużyna)”. Dialog Polaka z kibicem z Zachodu można by ciągnąć, ale po co, jak nawet wielu żurnalistów prostego dla człowieka spoza Polski nazwiska Deyna nie potrafiło wymawiać – to „Denia” zaczerpnąłem z filmu dokumentalnego Mortona M. Lewisa, powstałego w trakcie turnieju w RFN i tuż po nim.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #39

     
NELSON
 

kot bojowy
******
Grupa: Użytkownik
Postów: 922
Nr użytkownika: 20.599

Zawód: EMIGRANT
 
 
post 30/11/2007, 21:19 Quote Post

Tak na marginesie, to chcialem wytlumaczyc dlaczego nie uzywam okreslenia Mundial 1974, tylko pisze WM74.
WM to oczywiscie skrot od Weltmaisterschaft.
Okreslenie Mundial przyjelo sie w naszym kraju(i nie tylko naszym) na dobre dopiero od czasu Mistrzostw Swiata w 1978 roku w Argentynie.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #40

     
Muhammad
 

I ranga
*
Grupa: Użytkownik
Postów: 44
Nr użytkownika: 39.696

Wojtek Klunder
Zawód: student
 
 
post 27/01/2008, 23:32 Quote Post

Czemu i tutaj dyskusja mająca być założenia snuciem możliwych scenariuszy pt. "co by było gdyby" przeradza się w dyskusję na samego wydarzenia, w tym wypadku meczu? Nie jestem specem od Mundialu 74', podpiszę się jedynie pod wypowiedziami, że absurdalne jest zakładanie, że deszcz przeszkadzał jedynie Polakom, zaś Niemcom na błotnistej murawie grało się bez żadnych przeszkód.
Nie sądzę, że wygranie przez Polski mistrzostwa świata miałoby jakikolwiej wpływ na historię pozasportową. Na anglojęzycznym forum historii alternatywnej kiedyś ktoś zapodał temat "Co by było, gdyby Britney Spears umarła wskutek intoksykacji", ale czy zastanawianiem się na takie nie ośmieszamy siebie samych, odpowiedzcie już sobie sami.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #41

     
Stonewall
 

VII ranga
*******
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 2.591
Nr użytkownika: 15.117

Marcin Suchacki
Stopień akademicki: magister
 
 
post 17/06/2008, 12:30 Quote Post

Drodzy Forumowicze!
W okresie, gdy na szklanych ekranach króluje Euro 2008 i trwa rozdzieranie szat po kolejnym nieudanym występie polskiej kadry narodowej w dużym międzynarodowym turnieju, chciałbym Was zaprosić na wyprawę w lata 70, a konkretnie na stadiony X Mistrzostw Świata. Od momentu ukazania się w niniejszym temacie mojego ostatniego postu zdążyłem prześledzić raz jeszcze dzieje owych rozgrywek. Dokonałem tego również poprzez obejrzenie całych lub skróconych wersji poszczególnych spotkań, jakie wówczas się odbyły. Jakie wnioski nasunęły mi się po obejrzeniu całego ciągu meczów z owych mistrzostw? Wniosek podstawowy brzmi: starcie Polska-RFN było bezsprzecznie przedwczesnym finałem imprezy. W meczu tym z pewnością nie byliśmy drużyną gorszą od gospodarzy turnieju, okresami zresztą będąc stroną zdecydowanie przeważającą. Dla ówczesnego zespołu zachodnioniemieckiego żywię ogromny szacunek, wynikający z faktu obejrzenia przeze mnie szeregu spotkań Niemców z Euro 1972 i rozgrywek o Puchar Europy w sezonie poprzedzającym bezpośrednio X Mundial. Na stadionie frankfurckim zmierzyliśmy się z ekipą, która w meczu z NRD najzwyczajniej w świecie nie miała szczęścia (a to słupek, a to piłka minimalnie poza zewnętrzną jego stroną). Spotkania z Jugosławią i Szwecją pokazały prawdziwą wartość podopiecznych Helmuta Schöna, którzy w imponującym stylu wygrali z tymi dwoma w owym czasie bardzo silnymi zespołami. My, Polacy, nie mieliśmy jednak żadnych kompleksów w starciu z tak utytułowanym i pokazującym klasę również w tym turnieju niemieckim przeciwnikiem, bo nie mogła mieć kompleksów drużyna, która rozegrała tak znakomity mecz, jak ten z ówczesnymi wicemistrzami świata, Włochami. Mecz Polska-Italia stanowił prawdziwy popis obydwu zespołów – wygrała go drużyna, której mądrość i indywidualne walory poszczególnych graczy zaświadczyły prawdziwie o wyższości jednej ze stron w spotkaniu mistrzów (trener Italianich, Feruccio Valcareggi, przyznał to otwarcie na pomeczowej konferencji). Spotkanie Polaków z Włochami bije na przysłowiowy łeb wiele z innych bardziej reklamowanych na oficjalnych stronach FIFA, forach dyskusyjnych i innych miejscach spotkań, jakie odbyły się w ramach X Mistrzostw Świata (jak dla mnie to bije je wszystkie). Świat się zachwyca meczem Holendrów z Brazylią, który wygląda bladziutko nie tylko w porównaniu ze starciem polsko-włoskim, ale również z rozegranym w tym samym dniu innym „półfinałem”, tym który stał się przedmiotem niniejszego tematu. Współczesny zachodni dziennikarz we wspominanej przeze mnie już kiedyś rozmowie z Paulem Breitnerem, filarem drużyny RFN z roku 1974, wyraził zdziwienie komplementami słanymi przez Niemca pod adresem jego polskich przeciwników i wyraził myśl o tym, jak mało obecnie świat wie o dokonaniach Polaków w X Mundialu. Częścią świata jest także Polska i warto, żeby chociaż ta jedna część miała świadomość klasy, którą onegdaj błyszczała reprezentacja nosząca białe orły na piersiach.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #42

     
adso74
 

VII ranga
*******
Grupa: Użytkownik
Postów: 1.870
Nr użytkownika: 37.022

 
 
post 17/06/2008, 21:04 Quote Post

QUOTE
starcie Polska-RFN było bezsprzecznie przedwczesnym finałem imprezy


Wydaje mi się, że jednak finał Holandia-Polska byłby najciekawszy, zresztą z lekkim wskazaniem na Holendrów. Bodajże Cruyff stwierdził kiedyś, że to byłby finał wszechczasów. To te dwa zespoły były najbardziej interesujące. Daleki jestem od biadolenia, że deszcz nam przeszkodził, bo to mi pasuje raczej do dzisiejszej naszej kadry, choć rzeczywiście często mówi się, że bardziej stawiającym na szybkość w rozgrywaniu piłki Polakom w owym pamiętnym dniu pogoda mocniej podcięła skrzydła niż Niemcom.
Ale odkładając na bok ewentualną dyskusję na temat "co by było gdyby w 1974 nie padało", mam raczej chęć zapytać: jak długo będziemy rozpamiętywać tamte wydarzenia? Coś mi się widzi, że i za dwadzieścia lat będziemy rzewnie tęsknić za Górskim i jego piłkarzami. I ta perspektywa jakoś mi się nie podoba.
S!
 
User is offline  PMMini Profile Post #43

     
Primo!
 

ex moderator
********
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 3.066
Nr użytkownika: 2.660

Marcin ...
 
 
post 17/06/2008, 22:31 Quote Post

QUOTE(adso74 @ 17/06/2008, 22:04)
Wydaje mi się, że jednak finał Holandia-Polska byłby najciekawszy, zresztą z lekkim wskazaniem na Holendrów. Bodajże Cruyff stwierdził kiedyś, że to byłby finał wszechczasów.
*


Zamiast finału w 1974 roku, mieliśmy dwumecz Polska-Holandia w eliminacjach do mistrzostw Europy w 1976 roku i jeden z najwspanialszych meczów w dziejach polskiej reprezentacji.
10 września 1975 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie, Orły Górskiego rozgromiły Holandię 4:1 (dwie bramki Szarmach, po jednej Lato i Gadocha). Miesiąc później w Amsterdamie, Cruyff i spółka wygrali pewnie 3:0. Do finałów ME (8 drużyn) awansowali Holendrzy za sprawą lepszego bilansu bramkowego w całych eliminacjach.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #44

     
Stonewall
 

VII ranga
*******
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 2.591
Nr użytkownika: 15.117

Marcin Suchacki
Stopień akademicki: magister
 
 
post 18/06/2008, 8:51 Quote Post

Drodzy Forumowicze!
Jesteśmy na Forum historycznym, więc nie powinno dziwić, że piszemy o czasach odległych. Holendrzy też nadal wspominają rok 1974, choć od tamtej pory doczekali się większych sukcesów piłkarskich niż Polacy. Po prostu każdy nawiązuje do największych dni świetności danej federacji.
Dużo w ostatnich postach pojawiło się o Pomarańczowych, więc czas na kilka moich refleksji ich dotyczących. Otóż nie znam żadnej wypowiedzi Johana Cruyffa, w której ten twierdziłby jakoby jego wymarzonym finałem w roku 1974 był mecz z Orłami Górskiego. Powiem więcej – znam pełne pychy tezy niegdysiejszego trenera Barcelony, w których określa on siebie mianem mistrza świata z owego roku. Facet czyni to konsekwentnie nawet po tylu latach i to na przekór temu, że w spotkaniu finałowym Oranjes wbili raptem jedną fartowną bramkę (Johan Neeskens zarył butem w murawę podczas wykonywania rzutu karnego, co do dziś jest przyczyną ironicznych uwag Paula Breitnera pod adresem strzelca, jakiego Niemiec uznał za nieprzygotowanego do wykonania jedenastki w tak ważnym momencie), a stracili trzy (jedną miłosiernie dla Pomarańczowych angielski arbiter spotkania nie uznał, choć uznać powinien, bo napastnik gospodarzy nie popełnił żadnego wykroczenia). Nie przeszkadza to jednak panu Cruyffowi w głoszeniu, że to jego zespół był prawdziwym mistrzem świata. Jakoś nie słyszałem, aby kapitan biało-czerwonych, Kazimierz Deyna, opowiadał, że jest mistrzem świata. Nie opowiadał, bo on na prawdę nim chciał być i temu podporządkował lata swojej kariery, jakie nastąpiły po niemieckim Mundialu. Nie osiągnął tego, choć w roku 1978 odbył się kolejny legendarny mecz z gospodarzami Mistrzostw Świata, w tym wypadku z Argentyńczykami. Pan Kazimierz miał bowiem w sobie dużo pokory, której zabrakło zadufanemu w sobie Holendrowi. Tymczasem końcówka niemieckiego turnieju była w wykonaniu Cruyffa wyraźnie słabsza od jego występów w poprzednich spotkaniach. W pierwszym starciu, przeciwko Urugwajowi, kapitan Oranjes kilkakrotnie pokazał, że aspiruje do tytułu najlepszego gracza imprezy. Potwierdziła to zresztą bramka przezeń strzelona, jakiej nie uznał mu sędzia, który odgwizdał niebezpieczne zagranie Europejczyka (zbyt wysoko uniesiona noga). Sympatia świata była po stronie gracza w koszulce pomarańczowej, gdyż w chwilę potem rozżalony na Cruyffa bramkarz Urusich, mający polskie korzenie Ladislao Mazurkiewicz (w roku 1970 uznano go najlepszym golkiperem meksykańskiego Mundialu), bez pardonu powalił na ziemię pana Johana uderzając go pięścią w kark (brutalnego ataku Urugwajczyka sędzia zdaje się, że w ogóle nie zauważył). Potem nastąpiło spotkanie z zespołem Trzech Koron, w którym ówczesny gwiazdor Barcelony szalał na obu flankach, a i w środku pola znakomicie dawał sobie radę. W meczu tym Niderlandczycy nie zdobyli ani jednej bramki, wszak koledzy Cruyffa wykazali zadziwiającą nieskuteczność w sytuacjach podbramkowych, jakie wypracowywał im nieustannie ich kapitan. Między słupkami szwedzkiej bramki stał wyśmienity Ronnie Hellström, ale nie miał on za wiele okazji do interwencji, bo Holendrzy pudłowali nawet w razie najlepszych okazji. Wreszcie przyszły spotkania z Bułgarią i Argentyną, w jakich Pomarańczowi wbili w sumie osiem uznanych bramek (jednej sędzia nie uznał), bili po słupkach, a bramkarze przeciwnika uwijali się jak w ukropie ratując swoje zespoły przed wyższym wymiarem kary. Mecze te okazały się prawdziwym popisem kapitana Oranjes, który miał bezpośredni udział w strzeleniu wszystkich goli, podawał z zadziwiającą dokładnością, z roli najbardziej wysuniętego napastnika błyskawicznie przedzierzgał się w postać najbardziej cofniętego obrońcy, słowami i gestami kierował poczynaniami każdej z holenderskich formacji – po prostu był piłkarzem totalnym. Co było potem? Potem nastąpił mecz z NRD, który stanowi jedyne spotkanie Pomarańczowych w tych mistrzostwach, jakiego nie dane mi było oglądać (znam tylko bramki i jedną bramkową sytuację Niemców). Spotkałem się jednak z opinią, że w meczu tym Cruyff nie był sobą, nie wykazał się w nim niczym szczególnym. Jestem w stanie w to uwierzyć, w czym utwierdza mnie mecz o finał, jaki Holendrzy rozegrali z broniącymi tytułu piłkarzami Brazylii. Cruyff nie był sobą, co pokazała już 1 minuta tak bardzo oczekiwanego starcia, w której znajdujący się w południowoamerykańskim polu karnym kapitan Europejczyków otrzymał piłkę odbitą przez brazylijskiego obrońcę. Przed panem Johanem wyłaniała się odkryta połowa bramki przeciwnika, ale Holender posłał futbolówkę w ten sposób, że strzał ów zdołał sparować bramkarz mistrzów świata. Powie ktoś jednak, że w II części meczu gwiazdor Barcelony zdobył bramkę i zaliczył asystę. Owszem, zrobił to, ale... przypomnijmy okoliczności towarzyszące obu golom. Zacznijmy od asysty, bo ona była pierwsza. Z asystami jest sprawa prosta – chcesz mieć asystę, to kolega musi wykorzystać twoje podanie. W meczu ze Szwedami Cruyff posyłał świetne piłki, a kumple z drużyny kierowali je w trybuny. Z Brazylią kapitan Pomarańczowych miał szczęście, że takie sobie podanie (piłka jeszcze chyba otarła się o nogę jednego z Latynosów) doszło do Johana Neeskensa, który pięknym podbiciem przelobował golkipera z Ameryki Południowej. Ot i cała sytuacja. Gol Cruyffa? Gol ten nie stanowił wyniku maestrii Europejczyka, ale błędów w kryciu, jakie popełnili dwaj brazylijscy defensorzy. Ten wieczór moim zdaniem wbrew pozorom nie należał wcale do holenderskiej czternastki (numer J. C.). Dla mnie postacią nr 1 po stronie zespołu w białych strojach (takie barwy 3 lipca przybrali piłkarze znad Skaldy) był wtedy Johan Neeskens, stanowiący prawdziwą siłę napędową Niderlandczyków w starciu z ekipą Brazylii. Nie jestem w opinii owej odosobniony. Warto w tym miejscu dodać, że to właśnie J. N. jest autorem słów o polsko-holenderskim finale marzeń. Coś jeszcze? Ano coś jeszcze mam – dla mnie drugim herosem meczu Holandia kontra Kraj Kawy jest Luis Pereira, podobnie jak Cruyff uczestnik jednego tylko Mundialu. Z pozoru jego występ stanowi zaprzeczenie wyczynów kapitana znad Morza Północnego, bo po stronie C. widnieje bramka i asysta, a po stronie P. czerwona kartka, przyznana w jednej z końcowych minut za faul na Neeskensie. Dla mnie jednak tego dnia Brazylijczyk wyraźnie górował nad swoim europejskim rywalem. Elegancja w grze, cechująca zazwyczaj Cruyffa, była wówczas domeną Pereiry. Przyjemnie patrzyło się na jego każdy ruch, na skuteczność w odbiorze piłki, na wspaniałe rajdy. Jesteśmy w sekcji poświęconej historii alternatywnej, więc możemy sobie wyobrazić, że w I połowie spotkania „półfinałowego” piłka, jaka w rzeczywistości trafiła w słupek bramki Holendrów, tańczy w jej siatce. Przenieśmy się jeszcze do połowy nr II, w której Neeskens minimalnie tylko się myli próbując lobować brazylijskiego golkipera, a koledzy pana Luisa nie robią katastrofalnego „byka” podczas trwania jednej z akcji ofensywnych przeciwnika. Pereira nie dostaje w końcówce czerwonej kartki i... 7 lipca staje naprzeciwko swojego alter ego, czyli Franza Beckenbauera. Obaj eleganccy, skuteczni w odbiorze, inicjujący ataki na bramkę rywali. Myślę, że byłby to ciekawy pojedynek – pojedynek dwóch libero. Myślę także, że fajnie byłoby zobaczyć Pereirę grającego w meczu z Polakami. Tak jak fajnie było widzieć Jana Tomaszewskiego w Chorzowie w roku następnym, gdy jego interwencje stały się fundamentem owego 4:1, jakie wspomniał Primo.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #45

5 Strony < 1 2 3 4 5 > 
1 Użytkowników czyta ten temat (1 Gości i 0 Anonimowych użytkowników)
0 Zarejestrowanych:


Topic Options
Reply to this topicStart new topic

 

 
Copyright © 2003 - 2023 Historycy.org
historycy@historycy.org, tel: 12 346-54-06

Kolokacja serwera, łącza internetowe:
Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej