Drukowana wersja tematu

Kliknij tu, aby zobaczyć temat w orginalnym formacie

historycy.org _ Lotnictwo (RAF etc...) _ Czarny dzień "Latających Fortec"

Napisany przez: florek-XXX 4/03/2006, 9:21

Dzień dobry ! Dzień dobry !
Przed chwilą założyłem sobie konto na tym forum. Wchodzę na II wojnę światową, wybieram Aliantów Zachodnich i patrzę na liczby tematów w poszczególnych działach. W lotnictwie jest ich najmniej.
Pomyślałem sobie że czas wesprzeć nasze "siły powietrzne".
Panie i Panowie, przedstawiam wam relację pułkownika Budda Peaslee w wyprawy samolotów B-17 "Flying Fortress" nad Schweinfurt, z dnia 14 października 1943 roku.
Proszę o dużo komentarzy.

Żadna gospodarka i żaden przemysł nie może funkcjonować bez łożysk tocznych. Nie mogła bez nich pracować również gospodarka III Rzeszy. Bez łożysk nie można produkować samochodów, czołgów, dział, samolotów i okrętów. W 1943, gdy obecna już od kilku miesięcy w brytyjskich bazach amerykańska 8. Armia Powietrzna rozpoczęła dalekosiężne dzienne wyprawy bombowe na Europę, powstał projekt zniszczenia precyzyjnym bombardowaniem centrum niemieckiego przemysłu łożyskowego znajdującego się w Shweinfurcie w środkowych Niemczech. Cel leżał w zasięgu bombowców Boeing B-17
Flying Fortress, ale od początku wiadomo było, że zasięg eskorty myśliwskiej złożonej z amerykańskich samolotów Lockheed P-38 Lightning i Republic P-47 Thunderbolt oraz brytyjskich Supermarine Spitfire, nie pozwoli na ochronę Fortec na całej trasie lotu bojowego. Rewelacyjne samoloty North America P-51 Mustang dołączą do jednostek 8. Armii Powietrznej dopiero w 1944.
Pierwsze uderzenie spadło na Schweinfurt 17 sierpnia 1943. Na strategiczne cele w Schweinfurcie i Regensburgu(wytwórnia samolotów Meserschmitt) ruszyła amerykańska armada złożona z 376 bombowców. Pomimo zastosowania fortelu polegającego na skierowaniu pierwszej fali samolotów opuszczających rejon celu na lotniska w opanowanej przez aliantów Afryce Północnej straty Amerykanów okazały się bardzo poważne. Kolejny nalot na Schweinfurt nastąpił 14 października 1943.
Wyprawa bombowa 149 bombowców z 1. Air Division i 142 z 3. Air Division dowodzona przez pułkownika Budda J. Peaslee spowodowała zniszczenia, które zmniejszyły produkcję łożysk w całej gospodarce niemieckiej o 50 procent.
Jedna cena była wysoka. Przelot amerykańskiej wyprawy nad Niemcami stał się krwawą bitwą, w której utracono 60 bombowców B-17, a więc blisko 40 procent spośród wszystkich, które wystartowały tego dnia z brytyjskich lotnisk.
8. Armia Powietrzna nie poniosła nigdy tak wysokich strat – ani wcześniej, ani potem. Po drugim nalocie na Schweinfurt Amerykanie postanowili, że nie będą więcej przeprowadzać dalekosiężnych wypraw bombowych bez eskorty myśliwców.
Poniżej publikujemy opracowaną i uzupełnioną z dokumentów US Air Force relację płk. Peaslee z lotu 14 października 1943.
Przybyło n do Wielkiej Brytanii jak dowódca 384. Grupy Bombowej. Latem i jesienią 1943 kilkakrotnie dowodził wyprawami bombowymi nad Niemcy jak tzw. Task Force Commander.

Obudziłem się. Wokół panowała ciemność. – Pułkowniku, trzecia, już czas. Poznałem głos mego kierowcy, słyszałem też jak krople wody kapią z dachu mego baraku. Był więc deszcz, zimna, dokuczliwa angielska mżawka.
Stacjonujemy w środkowej Anglii, pięćdziesiąt mil na północ od Londyny. Jestem zastępcą dowódcy skrzydła.
Stany Zjednoczone są w wojnie już około dwóch lat, ale nasz 8. Armia Powietrzna zaczyna dopiero czuć swoją siłę.
Straty nasze są duże, lecz i Niemcom dajemy się we znaki. Nasza akcja toczy wroga jak rak.
Jest 14 października 1943, dzisiaj poprowadzę wyprawę bombową na Schweinfurt. Wiedziałem już od pewnego czasu, że ten wątpliwy zaszczyt mnie nie minie. My old boy’e(mam 42 lata) latamy rzadko, tylko przy specjalnych okazjach.
Nie spałem zbyt dobrze. Sceny z odbytych dawniej lotów tłoczyły się w mym mózgu. Nazajutrz miałem być świadkiem wielkiej gry, dramatu życia i śmierci, który rozegra się na niebie ponad Niemcami, którego aktorami będą moi przyjaciele i towarzysze broni. W oddali słyszałem huk silników. Grzmiały całą noc zmieniając czasem ton, gdy mechanicy przesuwali dźwignie gazu.
Tysiące ludzi pracowało gdzieś w czerni nocy, w deszczu, zimnie i mgle, próbowano silniki, ładowano bomby i amunicję. Za czarnymi kotarami przy jaskrawo oświetlonych stołach siedzieli nawigatorzy studiujący komunikaty meteorologiczne.
Oficerowie wywiadu pochylali się nad mapami niemieckich lotnisk i stanowisk artylerii przeciwlotniczej.
Nie zazdrościłem im tej pracy.
- Przeklęta pogoda odezwał się mój kierowca – mam nadzieję, że lot będzie odwołany.
Rozgrzanymi pod kocem stopami dotknąłem zimnego betonu podłogi. Setki ludzi w okolicy zrobiło teraz to samo.
W takich chwilach zazdrościłem myśliwcom, którzy nie musieli zrywać się tak wcześnie.
Ubierałem się szybko. Kierowca zabierał mój cięższy ekwipunek: hełm, spadochron, kamizelkę ratunkową – tzw.
Mae West, pistolet, maskę tlenową. Wyszliśmy w ciemność, światła samochodu z trudem przebijały zasłonę deszczu i mgły.
Moje dzieci nie miały już matki, czy dzisiaj wieczorem będą miały ojca...? W podobną noc straciliśmy 10 bombowców i stu ludzi już przy samym starcie. Seria potężnych wstrząsów targnęła okolicą, gdy 10 Latających Fortec objuczonych bombami skapotowało na końcu pasa. Po krótkiej jeździe zatrzymujemy się przed oświetlonym wejściem większego budynku.
Pod czujnym okiem wartowników wchodzą do wnętrza gromady rozchełstanych mężczyzn. Trudno znaleźć dwóch wyglądających podobnie. Jedni mają grube skórzane kurtki zapięte pod szyją - ci wyglądają najprzyzwoiciej.
Niektórzy są rozpięci, inni znów mają na razie tylko lotnicze spodnie, których nie zapięte nogawki wiszą jak strzępy.
Moje przybycie zwraca pewną uwagę, lecz nikt nie woła – „Baczność” !
W sali odpraw jest zimno. Powietrze stopniowo gęstnieje od dymu i w miarę przybywania ludzi zaczyna się robić cieplej.
Ci chłopcy mają gorącą krew. W rozmaitych pozach obsiadają krzesła i ławki. Drzemią, rozmawiają, niektórzy pogrążeni są we własnych myślach. Elegancki major wychodzi na podniesienie ze spisem załóg w ręku.
Czyta tylko nazwiska dowódców, każdy z nich odpowiada za swoją załogę. Są wszyscy. Major podchodzi do ściany i odsuwa zasłonę z wielkiej mapy. Przypięta jest do niej długa, czarna wstęga. Wszyscy pochylają się w krzesłach i śledzą jej wschodni koniec.
- Schweinfurt – wyjaśnia major i porządkuje papiery na pulpicie.
- Tak chłopcy, wiem o czym myślicie, to ciężkie zadanie. Pamiętacie jak poprzednim razem straciliśmy nad tym miastem trzydzieści sześć maszyn. Musimy tam jednak wrócić. Zadaliśmy Niemcom ciężkie straty, ale ich fabryki jeszcze pracują. Zakłady łożysk kulkowych to poważny cel strategiczny.
Major jest oficerem wywiadu, ale cieszy się szacunkiem załóg. Trzykrotnie brał udział w wyprawach nad Niemcy. Nie mógł opowiadać innym o nieprzyjacielskich myśliwcach i artylerii, samemu nigdy ich nie widząc.
Jest on już w starszym wieku, w cywilu – nauczyciel, chłopcy nazywają go „Dad”(tata).
Do tej pory tylko ja i kilku oficerów informacyjnych znało wschodni kraniec naszej trasy. W kwaterze wyższego dowództwa tylko paru generałom zezwolono na opuszczenie sali po powzięciu decyzji. Decyzja taka nie jest łatwa.
Zależy od niej życie setek ludzi, przyszłość narodów. Generałowi, który ma ją podjąć, nie służy sen, nie smakuje jedzenie.
Major zwraca się do swych słuchaczy, gdy tymczasem dowódcy załóg trzymają w rękach notatniki i ołówki.
- Artyleria przeciwlotnicza nie będzie wam dokuczała podczas lotu, naturalnie zagłębie Ruhry ominiecie z daleka. Cel jest broniony jednak przez około trzysta ciężkich dział kalibru 88 mm. Pod ich ogniem będziecie się znajdować przez siedem minut. Początek kursu bojowego znajduje się dwadzieścia mil na południowy zachód od Schweinfurtu. Po zrzuceniu bomb macie zrobić zakręt w prawo i natychmiast wracać do ciasnej formacji obronnej. Należy się liczyć, że nieprzyjaciel rzuci na was około trzystu myśliwców. Zapewne nie więcej, gdyż w tym samym czasie nasze bombowce z baz w Afryce Północnej będą bombardować Wiedeń. Będą was chcieli rozbić czołowymi atakami. Wy, nowe załogi, pamiętajcie: nie bać się, żadnych uników. W ten sposób tylko wypadniecie z szyku, pozbawicie kolegów wsparcia ogniowego waszych kaemów, a sami będziecie straceni. Tkwić w formacji i dołączyć natychmiast, gdy kogoś zabraknie.
Stare załogi znają dobrze tę sprawę. Stare – to znaczy u nas takie, które odbyły choćby jeden lot. Ci chłopcu muszą się uczyć szybko.
- Strzelcy ogonowi, patrzeć dobrze we własne smugi kondensacyjne, po których lubią skradać się myśliwce. Nie rozluźniać formacji wcześniej niż w chwili gdy znów znajdziecie się nad Anglią, nasze P-47 i p-38 oraz Spitfire’y będą wam towarzyszyć do granicy ich zasięgu, lecz nie wyzywajcie losu.
Major odwraca się i wydaje ciche rozkazy. Pomocnicy opuszczają zrolowany u sufitu ekran, światła gasną. Widzimy zdjęcia stanowisk artylerii, zdjęcia i plany Schweinfurtu z oznaczonymi celami, z trasą naszego przelotu i nawrotem. Major udziela wyjaśnień.
Robi się jasno, inny oficer omawia trasy ucieczek na wypadek przymusowego lądowania w Niemczech, Francji, Holandii lub Belgii, wskazuje miejsca na Kanale i Morzu Północnym, gdzie oczekiwać będą okręty ratownicze. Przypomina sposób użycia sprzętu ratunkowego i przyjęcie, jakiego się spodziewać od ludności krajów okupowanych. Większość z nas słyszała to już wielokrotnie, lecz musi to być powiedziane.
Trzeci oficer – nawigator grupy. Omawia skomplikowany plan startu i montażu wyprawy. Samoloty muszą się połączyć w dywizjony, dywizjony w grupy, grupy w skrzydła, skrzydła w dywizje. Będzie nas około trzysta samolotów. Podaje miejsca i godziny spotkań z osłoną myśliwską. Bombardier grupy podaje ładunek bomb, nastawienia zapalników, cele, czasy serii.
Zbrojmistrz omawia amunicję.
Ostatnim jest meteorolog. Niewiele przyjemnego ma nam do zakomunikowania. Widoczność przy stracie około pół mili, wyjdziemy z chmur na wysokości sześciuset metrów. Deszcz, który właśnie pada, ustanie zapewne przed startem. Do ostatniej chwili nie będzie pewne czy wyprawa w ogóle ruszy.
Wreszcie padają słowa:
- Waszym dowódcą jest dzisiaj pułkownik Peaslee. Pułkowniku, zechce pan powiedzieć parę słów.
Wiedziałem, że mnie to czeka i myślałem nad tym od samego początku odprawy. Mimo to, gdy wstąpiłem na podest, miałem w głowie pustkę. Mówiłem do nich, lub do takich samych jak oni, już wiele razy. Wiedziałem że trzeba przerwać ich napięcie, rozweselić. W czekającym nas zadaniu nie mogłem dojrzeć niestety nic zabawnego. Zacząłem mówić o konieczności lotu w zwartej formacji, o trzymaniu pokładowych karabinów maszynowych w gotowości aż do momentu lądowania.
Przypomniałem jak straciliśmy dziesięć samolotów, których załogi zaczęły czyścić kaemy nad kanałem i zostały zaskoczone, a osiem gdy Niemcy dopadli naszą formację podchodzącą do lądowania. Wspomniałem też o historii jednego z naszych myśliwców, który w swoim pierwszym locie bojowym natknął się na podobnie bezradną lądującą grupę niemieckich transportowców. Wrócił jako as z sześcioma samolotami na koncie.(Różne są jednak koleje sławy bojowej, chłopak dowiedział się potem, że wszystkie te samoloty były prowadzone przez pilotów-kobiety).
Kląłem gęsto. Wiedziałem, że chłopcy lubią gdy starszy oficer klnie publicznie. Nie robi im różnicy czy klnie na nich, na wroga czy na wyższe dowództwo, choć to ostatnie wyraźnie cieszy ich najbardziej.
Gdy wreszcie wybuchnęli śmiechem na moją wizję jutrzejszego Schweinfurtu, gdzie wszyscy chodzić będą jak na wrotkach, po rozsypanych naszymi bombami kulkach łożyskowych – zadanie moje było wykonane.
Znów wyszedł major.
- Tak chłopcy, mam nadzieję, że będzie to „spacerek po mleko”. Po wylądowaniu zgłoście się do zdania raportu. Na każdą załogę czekać będzie jeden oficer, będą zakąski i kawa.
Wiedzieliśmy, że ten „mil run” to było kłamstwo. Nie było już takich spacerków nad Niemcami w tym okresie wojny.
Major wiedział to także. Nikt nie wiedział tego, że połowa oczekujących na nas oficerów nie będzie wcale potrzebna.
Ktoś zawołał: - Specjalne odprawy dla nawigatorów, bombardierów, radiooperatorów i strzelców pokładowych za dziesięć
minut. !
Grupy mężczyzn podnosiły się z krzeseł i rozłaziły po kątach sali. Wielu skupiało się wokół swych kapelanów – protestanci i katolicy.
Wyszedłem w noc i obudziłem swojego kierowcę. Śniadanie w mesie bojowej, mimo podawanych nam przy takich okazjach prawdziwych, świeżych jaj, rarytasu w ówczesnej Anglii – całkiem mi nie smakowało i po chwili byłem znów w wozie.
Mój bombowiec był w „dispersal area”, gdzieś w ciemności. 40 innych było rozrzuconych nieregularnie, na stanowiskach obsługi naziemnej, wśród lasu wokół lotniska. Od każdego ze stanowisk biegła aż do głównego pasa startowego droga dojazdowa.
Kierowca skręcił w jedną z nich i ujechał jeszcze około mili. Wreszcie stanęliśmy. W ciemności opodal migotały poruszające się światełka. Wśród nich to występował, to znów wsiąkał w ciemność potężny zarys Latającej Fortecy.
Około dwudziestu ludzi było tu zajętych dwudziestoma różnymi czynnościami. Była już załoga bojowa jak i obsługa naziemna.
Ci ostatni pracowali całą noc w zimnie i deszczu z chwilowymi przerwami, gdy podjechał do nich wóz z niby to ciepłą kawą.
Gdy szef mechaników uruchamia n próbę silnik nr 4 , wszyscy cofnęli się i znieruchomieli. Już zbyt wielu zmęczonych ludzi wpadło w ciemności w krąg śmigła. Ich rodziny nie dostały nawet Purple Heart – Szkarłatnego Serca – odznaczenia przyznawanego za rany odniesione w boju. Mimo to –zmarli. Łopata wirującego śmigła przechodzi przez ciało jak gorący nóż przez masło.
Przywitał mnie pilot, kapitan James Mc Laughlin, dowódca załogi.
Spotkaliśmy się przed godziną na odprawie, zresztą – znałem go już dawniej. Był doświadczonym pilotem, miał za sobą wiele lotów. Przy nim mogłem się nie troszczyć o szczegóły. Jego stały drugi pilot, młody oficer, poleci dzisiaj jako strzelec ogonowy, a ja zajmę jego miejsce. Od niego będę otrzymywał ostrzeżenia o nalotach myśliwców, o sytuacji lecących za nami formacji.
Mechanicy windowali ostatnią bombę, na której widniał napis „Greeting your bastrads”. Po inspekcji bombowca zaczęliśmy rozmawiać o pogodzie, która niestety się nie poprawiała. Deszcz przeszedł w mżawkę , aż do czasu jak będziemy na pasie startowym trudno było coś mówić o widoczności.
Pozostało nam pięć minut do „Stations”(zajęcia miejsc w maszynach), 20 do zapuszczenia silników, 35 do rozpoczęcia kołowania, 60 do startu.
- Ubieramy się – powiedział kapitan.
Zsunęliśmy zamki skórzanych spodni, nałożyliśmy uprzęże spadochronów, sprawdziliśmy szczelność masek tlenowych. Poruszanie się było teraz trudne. Szef mechaników zameldował zakończenie napełniania zbiorników paliwa.
Co parę sekund spoglądaliśmy na zegarki. Godzina zero była tuż.
- Wsiadamy !
Obsługa naziemna stała przy nas.
- “Good luck. We hope you will have a mil run.”
W ciemności nie widzieliśmy ich twarzy, lecz wiedzieliśmy, że malował się na nich niepokój I podniecenie.
Byli zmęczeni jak psy, ale przyjdą tu na pewno co najmniej godzinę przed planowanym czasem naszego powrotu.
Będą patrzeć na wschodnie niebo i czekać. Przeszli to już wiele razy. Niektórzy ponad sto.
Dostają niewiele pochwał gdy rzeczy idą dobrze, a dużo wymyślań gdy idą źle.
Rzadko dzielą z nami nasze „bojowe jajeczko na miękko” lub tygodniowe urlopy w domach wypoczynkowych.
Ich bombowiec i jego załoga jest dla nich jakby drużyna piłkarska z ich rodzinnego miasteczka, która rozpoczyna sezon.
Gdy maszyna wróci z 25. lotu jest to koniec lotów operacyjnych jej załogi a wejście do następnej klasy dla obsługi naziemnej.
Z nową załogą zaczynają drugą kolejkę, gdy zakończą ją szczęśliwie – niezmiernie rzadki wypadek – stają się sławni.
Lecz zbyt często patrzą we wschodnie niebo na próżno. W końcu ze spuszczonymi głowami, wracają do swoich koszar.
Nie patrzą na radosne powitania innych powracających załóg z ich obsługą oraz na malowanie nowych bomb i swastyk na kadłubach „Złotej dziewczyny” lub „Słodkiego bobaska”. Nazajutrz rano, albo jeszcze tej nocy, nowy bombowiec z nową załogą znajdzie się na ich stanowisku.
Wewnątrz bombowca jest również zimno, lecz przynajmniej sucho. Każdy z ludzi zajmuje swoje stanowisko.
Każdy z wyjątkiem bombardiera, który zsuwa się do komory bombowej. Z niezwykłą ostrożnością niesie w ręce niewielkie pudełko. Są tam zapalniki, małe przedmioty, które zamieniają bomby z brył metalu, które można kopać i tłuc młotkiem, w groźne i wrażliwe mechanizmy. Na ziemi stoi zbrojmistrz. Podaje bombardierowi klucz i przytrzymuje pudełko.
Nikt im nie przeszkadza w pracy. Niedawno temu na jednym ze stanowisk coś się musiała zdarzyć.
Bombowiec i 23 ludzi przestało istnieć.
Przez około 10 minut każdy ma coś do roboty na swoim stanowisku. Pozostaje jeszcze jednak 25 minut czasu zapasowego.
Siedzimy i staramy się rozmawiać na błahe tematy. Wszystko zostało już zrobione i sprawdzone wielokrotnie.
W miarę jak zbliża się czas rozruchu silników, ludzie zaczynają się kręcić na swych miejscach.
Ręce opierają się na sterach i dźwigniach, poruszają nimi bezcelowo, byle coś robić.
Wreszcie kapitan McLaughlin spogląda mi w oczy:
- Myślę, że zakręcimy, moje obowiązki się zaczynają.
Od tej chwili, do czasu zebrania się formacji, mimo moich trzech stopni starszeństwa, mam działać według jego rozkazów.
Silniki zaskakują natychmiast. Zapalam reflektory. Bombowiec posuwa się parę metrów. Pilot próbuje hamulce.
Dokładnie o godzinie H minus 30 minut wtaczamy się na drogę dojazdową. Mały jeep z przyciemnionymi światłami jest naszym przewodnikiem. Kołujemy środkiem pasa betonu o szerokości 75 stóp. Więcej potrzeba zręczności do przeprowadzenia nocą bombowca przez wszystkie liczne zakręty drogi dojazdowej, niż do podniesienia całej formacji w dzień.
W ciemności po bokach czekają ciągniki i wozy radiowe gotowe do ściągnięcia w błotniste pole każdej Fortecy, która zawiedzie przy tej próbie. Dla jej załogi zadanie na dzisiaj będzie skończone. Za dnia przyjdzie obsługa naziemna, wyładuje bomby, zawlecze ją z powrotem na stanowisko, gdzie będzie czekać następnego lotu. Załoga ze wstydem wróci na swe kwatery.
Opuścili kolegów, osłabili formację, ich bomby nie osiągną celu. Ciężkie jest brzemię odpowiedzialności po takim niepowodzeniu. Obojętnie, zawinione czy nie. Czasem zdarzają się oczywiście i przykre wyjątki, są jednak rzadkie i wykrywane szybko.
Jest wciąż czarni i mglisto, gdy docieramy do końca pasa. Wiem, że na jego drugim końcu oczekują samochody strażackie i sanitarne. Ludzie w białych kitlach siedzą w nich cierpliwie, palą papierosy, czekają.
Kołujemy paręset stóp i stajemy po prawej stronie bieżni. Dwadzieścia stóp za nami, nieco na lewo, staje drugi bombowiec.
Szybko nadciągają inne samoloty, jest ich 22, choć poleci tylko 21, jeden jest zapasowy. Wystartuje razem z nami i powróci dopiero wtedy, gdy cała formacja zbierze się w powietrzu.
Na innych lotniskach tak samo ryczą silniki, a ludzie w całej środkowe Anglii niespokojnie przewracają się w łóżkach.
Teraz nie ma nic do roboty, tylko czekać. Nasze losy są w ręku generała, który siedzi w Operations Room pod Londynem.
W podziemnym schronie, wśród jasnych świateł nie widzi on ciemności nocy, nie czuje zimna. Zna jednak to dobrze, on też latał nad Niemcy. Wie dobrze jak czekamy w deszczu na krańcach pasów startowych, wie, że nadchodzi chwila, w której jednym gestem kciuka ma wielu z nas skazać na śmierć, wydać miliony dolarów.
Jeśli skieruje kciuk do góry – lecimy, jeśli skieruje w dół, wracamy w las. Co zrobi generał ?
Pewnie sam jeszcze tego nie wie. Zresztą jeśli nie rzuci nas dzisiaj, musi rzucić jutro. To jest nieuniknione.
Wysłuchał już raportów wszystkich pułkowników, wiadomości z każdej bazy lotniczej. W takich warunkach należy się spodziewać, że od dwudziestu do trzydziestu ludzi i parę milionów straci się już przy starcie. Czeka na ostatnie meldunki.
Na wysokości 11 000 m, w czerni nocy, daleko nad Niemcami pilot rozpoznawczego Mosquita naciska przycisk mikrofonu:
- Nad kontynentem czysto.
Ręce generała spoczywają na biurku. Jego prawy kciuk wystaje z zaciśniętej pięści i powoli zwraca się ku górze.
W ciemności nie widzimy gestu generała. Patrzę w stronę wieży kontrolnej i wozów radiowych.
Z trudem dostrzegam jej kontury. Wiemy, że losy naszej wyprawy się ważą. Wiedzą to zresztą wszyscy.
Nasz start miał się odbyć o świcie, lecz chociaż do godziny H brakuje zaledwie paru minut, żadne światło dnia nie przenika mroku. Gdzieś parę tysięcy stóp nad nami zapalają się już pewnie zorze poranku, lecz tutaj na dole, na końcu runway’u jest noc.
Na 10 sekund przed godziną H dostrzegamy sygnał. Jasna, zielona rakieta wystrzeliła z wozu radiowego.
Zadanie jest „ON”(rozpoczęte).
Silniki nabierają życia, ich grzmot wstrząsa szybami w pobliskich osiedlach. My jednak prawie ich nie słyszymy. Widzimy tylko tablice przyrządów pokładowych. Wszystkie wskazania są prawidłowe. Wymieniamy z kapitanem porozumiewawcze spojrzenia.
Samolot rusza.
Przed nami dwa łańcuszki świateł pasa startowego. Dalsze rozpływają się w ciemności, lecz w miarę, gdy jedne nikną pod skrzydłami, pojawiają się następne, 50 mil/h(80 km/h). Przy 90 milach/h(145 km/h) powinniśmy się oderwać.
Wiemy, że bombowiec za nami ruszył już także. W chwili, gdy osiągniemy te 90, trzy następne będą już gnać po pasie.
- Idę na przyrządach – dochodzi do mnie przez intercom głos kapitana – trzymać kierunek i wciągnąć koła, gdy będziemy „clear”.
Kapitan mówi do pułkownika, ale jego głos brzmi twardo jak „prezentuj broń !” Nie ma wątpliwości kto tu dowodzi.
Przysuwamy się zbytnio do lewej lini świateł, wdeptuję prawy pedał, wspomagając kapitana. Światła wracają na swoje miejsce.
Mój pilot jest wprawny, startuje na przyrządach, dostrajając do nich swe zmysły, gdy koła samolotu toczą się jeszcze po betonie.
Na takie dostrojenie potrzeba kilku sekund i wielu pilotów zginęło, gdyż nie zdążyło przejść z kontroli wzrokowej na przyrządy w końcowej fazie rozbiegu.
Widzę już ostatnie, ostrzegawcze, czerwone światła. Rzucam spojrzenie na prędkościomierz. 88 mil/h(140 km/h).
Teraz musimy pójść w powietrze lub – w wieczność. Wstrząsy podwozia ustają, „we are airborne”.
Natychmiast wciągam podwozie. Przed nami już tylko czerń. Nasza prędkość wynosi 100 mil/h(160 km/h) i ciągle wzrasta.
Wysokość wciąż zero. Na 120 strzałka staje, lecz rusza wskaźnik wysokościomierza.
Wznoszenie słabe, lecz wreszcie mamy 300 stóp(90 m). Już na 150 m maszyna kładzie się w zakręt. Za nami musi już być w powietrzu 5 bombowców, 3 kolejne gnają po pasie, reszta podciąga do lini startu. Zresztą w każdej chwili można się spodziewać gdzieś w dole potężnego błysku płomienia. Swąd spalonych ciał rozpływa się wtedy po angielskich lasach, a ludzie z drużyn ratowniczych biegną dysząc i przewracając się przez korzenie i krzaki, kierując się na ów swąd i łunę ponad drzewami.
Tym razem, dzięki Bogu, nic nie rozrywa mroków nocy. Wznosimy się ciągle. Ogarnia mnie uczycie odprężenia i radości, chciałbym śpiewać. To samo czuje zresztą cała załoga. Milczący dotąd intercom rozbrzmiewa nagle radosnymi głosami, żartami, refrenami piosenek. Tylko pilot tkwi nieporuszony z rękami na sterach, oczami wbitymi w tablice przyrządów pokładowych.
Dopiero po chwili i on się odpręża, odchyla nieco w tył i zwraca głowę ku mnie. Zrobione ! Dziwne, trudne do opisania, a wspaniałe uczucie, które ogarnia człowieka po każdym trudnym, niebezpiecznym, a pomyślnie wykonanym starcie.
Doznałem go już wielokrotnie, lecz często myślę, co czują ludzie w tych ostatnich sekundach startu niepomyślnego.
Niestety nikt jeszcze o tym nie opowiedział.
Na sześciuset metrach zaczyna szarzeć. To świt, który jeszcze nie przenikną w dół. Na tej wysokości mieliśmy wyjść z chmur, ale wspinamy się aż do 1800 m zanim zaczyna naprawdę robić się jasno, a dopiero na 2000 m mglisty kożuch zostaje za nami.
Jesteśmy w pełnym świetle dnia, widoczność jest doskonała, nieskazitelna biała powierzchnia chmur rozciąga się od horyzontu do horyzontu. Rozglądam się i widzę jak za nami Forteca nr 2 wyburza się ze śnieżnego oceanu.
Na 8000 stóp(2400 m) wyrównujemy lot. Osiągnęliśmy wysokość zbiórki, na której miejsce naprowadzą nas sygnały radiowe.
Wystrzeliwując rakiety krążymy i czekamy na resztę. Jest to trudna procedura, lecz zwykle się udaje, czasem tylko jakaś nasz Forteca dołącza do innej formacji lub do nas obca. Dzisiaj wszystko jest w porządku.
Godzinę po starcie nasze 21 samolotów wychodzi z nudnego krążenia.
Bierzemy kurs na nowe spotkanie. Inne formacje pojawiają się na różnych wysokościach, zaczyna zbierać się skrzydło, skrzydła łączą się w grupy.
Uwaga ! Gdzie grupa dolna ? Widzę tylko dwie. Nerwowo wzywam tylnego strzelca, czy jej gdzieś nie spostrzega.
– No, sir – odpowiada.
Jesteśmy na sześciu tysiącach metrów, zataczamy ostatni wielki krąg, teraz trzeba już wziąć kurs na Niemcy.
Mój radosny nastrój po starcie ustępuje gorzkiemu rozczarowaniu. Czy to wszystko przez co przeszliśmy było daremne ?
Rozkazy mówiły, że dwóm grupom nie wolno ryzykować wyprawy.
Wychodzimy z krążenia, każę wejść na kurs. Kapitan McLaughlin spogląda na mnie lekko zdziwiony.
On też zna instrukcję. Mówię mu, że spodziewam się znaleźć brakującą grupę nad Kanałem. Właściwie słaba nadzieja.
Chmury nikną, widzimy brzeg Francji, zapewne o setki mil przed nami. Przechodzimy ponad linią brzegu, moment decyzji nadszedł. Już zdecydowałem. Włączam się na falę ogólną. Wzywam dowódcę drugiej grupy i nakazuję mu objąć prowadzenie.
Sam wykonuję manewr S, by mu to ułatwić.
Może pójdę za to pod sąd, lecz teraz o to nie dbam. Jestem tu dowódcą, czy nie ? Nie myślę nawet o ludziach mojej formacji.
Wydałem wyrok na nich, tak samo jak i na siebie. W oczach mojego pilota, patrzących sponad maski tlenowej, widzę aprobatę.
Bez instrukcji rozpoczyna pierwszy zakręt wielkiej litery S.
W intercomie odzywa się czyjś głos. – Bogies et eight o’clock high.
To zjawia się nasza eskorta myśliwska, bardzo pożądane towarzystwo. Moja wysoka o nich opinia podnosi się jeszcze.
Jak się tu dostali ? Droga była tylko jedna, przez blisko dwukilometrową warstwę chmur, co dla myśliwców w dużej formacji jest wyczynem godnym zanotowania.
Przekraczamy Kanał, jesteśmy nad kontynentem. Kierujemy się na południe, by wyminąć Zagłębie Ruhry. Gdy tylko nie jest ono celem wyprawy, omijamy je z daleka. Nazywamy je „Flak Valley”(Dolina Artylerii Przeciwlotniczej).
I teraz daleko w lewo od naszego kursu horyzont ciemnieje, zapewne od setek rozrywających się pocisków. To nasi myśliwcy zapędzili się zbyt daleko. Teraz właśnie wycofują się z niebezpiecznego regionu i przesuwają po czystym niebie, wysoko ponad naszymi głowami. Na wszelki wypadek trzymają się poza zasięgiem naszych erkaemów. W tak wielkiej masie samolotów zawsze może się znaleźć jeden z tych „dzielnych” strzelców którzy kropią do każdego myśliwca mimo dziesiątków godzin spędzonych na szkoleniu w rozpoznawaniu sylwetek.
Zbliżamy się do punktu, w którym nasz parasol myśliwski musi zawrócić. Ich formacje przerzedziły się już znacznie. Wreszcie ostatnie maszyny pokiwały skrzydłami i kładą się w zakręt.
- Thanks, little friends !(Dziękujemy, mali przyjaciele). W trzy minuty po tym pożegnaniu odzywa się mój strzelec.
- Bogies at six o’clock climbing !
Boże co za punktualność. To już Niemcy. Wiedzieli dobrze gdzie pozostawi nas nasz eskorta. Ich myśliwcy czekali spokojnie na lotniskach, słuchając meldunków z punktów obserwacyjnych, które podawały naszą liczebność, kurs, wysokość.
Ich start wykalkulowano co do minuty.
- Myśliwce ! – woła znów mój strzelec. Dużo, wszystkie się wznoszą. Naliczyłem sześćdziesiąt, niektóre dwusilnikowe.
W słuchawkach mam teraz hałas. Prawie każdy z członków załogi coś widzi i krzyczy jednocześnie. Gdy na moment umilkli, klnę ich za brak dyscypliny. Mówię im, że ciszę przerywać wolno tylko w niezbędnej potrzebie, że mają skupić uwagę na nieprzyjacielu, nie strzelać do tych, którzy są poza zasięgiem skutecznego ognia broni pokładowej.
Ten atak przyszedł znacznie wcześniej niż ktokolwiek z nas się spodziewał. Do Schweinfurtu i z powrotem droga jest jeszcze daleka. Nieprzyjacielskie myśliwce są po obu flankach naszej formacji, z tyłu z przodu. Ile – nie wiem, lecz dużo.
Jak dotąd nie zrobiły żadnego wrogiego gestu, lecą.
Nagle daleko przed nami widzę powtarzające się błyski. Znam to, widziałem to już przedtem. Dostrzegam sylwetkę pierwszego myśliwca. Te błyski pochodzą z jego 20-milimetrowych działek.
Gra się rozpoczyna. Myśliwiec przelatuje nad naszą formacją. W stosunku do nas jego prędkość wynosi ok. 800 km/h.
Znów błyski. Sześć formacji Messerschmittów atakuje nas kolejno od czoła. Każdą witają nasze przednie półcalowe Browningi wstrząsając kadłubem Fortecy. Strzelcy ogonowi odzywają się rzadko, gdyż dla nich szybko niknący cel jest trudno uchwytny.
Napięcie nerwowe pierwszego ataku mija, pojawia się strach. Jak nie doszło do zderzenia – jest zagadką.
Zresztą jest to zasługa raczej naszych nieprzyjaciół. My nie jesteśmy zdolni do uników. W tym jest też nasz ratunek, nie trudno byłoby o taki unik, który by podstawił maszynę pod maskę myśliwca. Zderzenie przy takiej prędkości wygląda niezwykle interesująco. Staram się opanować i dowiedzieć czegoś o stanie formacji. Chyba cud, jak tylko mogę dojrzeć, wszystkie bombowce trzymają się szyku jak na defiladzie. Wzywam tylnego strzelca. Donosi, że jedna maszyna z tylnej formacji dymi i zdaje się pozostawać. Więcej szkód nie widać. Nie widać, lecz wiem na pewno, że są. Wewnątrz niejednego bombowca są już zmarli lub konający. Strzelec dodaje i „radośniejszą” wiadomość. Za nami długa wstęga dymu przecina niebo ku dalekiej ziemi,
„Fighter shot down !”
- Znów są ! Atakują ! Myśliwce z kierunku godziny dziewiątej ! Myśliwce z godziny czwartej ! Myśliwce z siódmej.
Staram się patrzeć we wszystkie strony jednocześnie. Robią zakręt i nurkują na nas długim szeregiem. Ich ścieżka znaczy się smugą dymu wystrzałów.
- B-17 spada w płomieniach – donosi strzelec ogonowy. – Nikt nie skacze. Dwie inne maszyny zostają w tyle.
Tak, cud nie może trwać zbyt długo. Strzelec donosi dalej:
- Formacja dwusilnikowców zbliża się z godziny siódmej. Są od nas o sześćset jardów. Nurkują. Czterysta jardów. Strzelają rakiety.
Po chwili wielki kłęby czarnego dymu wykwitają przed nami. Wpadamy w nie natychmiast. Lekki wstrząs, to było blisko.
Dziwię się znów, jak rakiety przeszły przez całą formację nie trafiając nikogo. Najbliższy wybuch zaledwie 15 metrów od lewego skrzydła naszej Fortecy. Kłąb dymu kilkakrotnie większy jak od pocisku artyleryjskiego, z czerwonym płomieniem w środku.
Wybuch słychać poprzez ryk silników jakby kamienie rzucano o blaszany dach.
Myśliwce są teraz nad nami, pod nami, z boków – atakują lub pną się do następnego ataku. Ich koordynacja już się jednak zerwała. Uświadamiam sobie odgłos naszego ognia. Brzmi on nieprzerwanie z różnych samolotów, lecz poszczególne serie są krótkie jak szczeknięcia psa. Nasi strzelcy nareszcie celują, skończyli z taktyką ogrodowej sikawki.
Ataki rakietowe powtarzają się, akcja wokół nas staje się tak szybka, że chwytam jedynie jej fragmenty. Raporty strzelców stają się rzadsze. Nie na wiele zdają się ostrzeżenia, jeżeli wróg jest wszędzie. Liczenie myśliwców też na nic nam się nie zda.
Kiedyś będą je liczyć historycy tej wojny. Czuję jak dłoń McLaughlina’a zaciska się na moim ramieniu.
Idą za jego wzrokiem. Kilkaset stóp przed nami i nieco poniżej bombowiec został trafiony rakietą. Jego prawe skrzydło załamało się ku górze, kadłub otwiera się jak pudełko. Wylatuje z niego człowiek o jednej tylko ręce.
Przez moment widzę pilota przy sterach, zaraz ogarnia go płomień. Lewe skrzydło odrywa się także, dryfuje w bok, jego silniki jeszcze pracują, poszarpany koniec płonie. Wszystko to niknie pod naszym prawym płatem. Trwało to moment, lecz utrwaliło mi się w pamięci jak zwolniony film. Rozglądam się znowu i widzę, jak Forteca po prawej, samolot mego zastępcy, zaczyna wychodzić z szyku. Pozostała w tyle o zaledwie parę metrów i widzę go dobrze w kabinie. Wzywam go przez radio.
Nie odpowiada. Wiem, że jego przesunięcie nie jest dobrowolne i przeczuwam, że nie będzie mi już długo towarzyszył.
Nasz formacja już się wyszczerbiła, skuteczność ognia maleje.
- Zacieśnić szyk ! Zacieśnić szyk ! – wołam do mikrofonu.
Wiem, że rozkaz jest daremny, ale muszę go powtarzać.
Otrzymuję meldunek od strzelca. Jeden z naszych bombowców wyszedł z szyku i zawrócił. Wiem, że pilot próbujący samotnie wrócić do Anglii jest stracony. Myśliwcy zestrzelą go jak kaczkę. Specjalne patrole czekają na taką okazję.
Ni wiem co go do tego skłoniło – maszyna wygląda na nieuszkodzoną, lecz może przeciekają mu zbiorniki, może ma rannych, którzy nie mogą już wykonywać zadania ? Może to być i załamie psychiczne, tchórzostwo. Cokolwiek to jest, jest stracony.
Mój zastępca pozostaje coraz bardziej w tyle. Już stracił ochronę zbiorowego ognia obronnej formacji. Zaraz obskoczą go myśliwcy, lecz mimo to ciągnie uparcie, samotnie naprzód.
Znów ktoś nas opuszcza. Bombowiec dymi i schodzi w dół z wysuniętym podwoziem. Sygnalizuje tym, że zamierza lądować.
- Boże, żeby choć jakiś manewr obronny – błaga czyjś głos w intercomie.
Wie on zresztą, że jakiekolwiek uniki są daremne. Wszystko co możemy zrobić to – „jinking” – nagle wznieść się lub opaść o kilka metrów. I to zresztą psuje cel naszym strzelcom, nie mówiąc o tym, że można równie dobrze wskoczyć w środek wybuchu rakiety jak i go wyminąć. Daje to tylko ludziom pewną ulgę psychiczną. Czują, że coś się robi.
Uważnie śledzę taktykę myśliwców przeciwnika uzbrojonych w rakiety. Podchodzą zawsze tak samo i odpalają z takiej samej odległości. Mogę z dokładnością paru sekund określić moment kiedy to nastąpi.
Myślę, że może jednak jest coś do zrobienia, może i ja coś mogę wnieść do tej walki. Mało jest bowiem równie nieużytecznych i bezradnych ludzi jak dowódca formacjo bombowej w walce. Siedzi i patrzy co się dzieje. Wszystko zależy od wyszkolenia załóg.
Spróbujemy eksperymentu. Mówię o tym McLaughlin’a. Gdy następna formacja rakietowa zajmie pozycję strzału, wykonamy lekki płaski zakręt, prawie trawers. Gdy tylko odpalą, powrócimy na poprzedni kurs.
Widzę ,że się szykują. Teraz !
Wybuchu są bezpiecznie daleko po lewej. Czy nasz manewr był tak sprytny, czy mieliśmy szczęście, czy po prostu Niemcy kiepsko mierzyli ?
Bóg wie.
Powtarzamy to dalej. Niemcy dalej chybiają.
Osiągamy nareszcie nasz „Initial Point”, punkt początkowy, od którego zaczniemy bezpośredni nalot na cel.
Schweinfurt ! Robimy zakręt, pośpiesznie porządkujemy formacje.
W mojej własnej grupie(21 samolotów) pozostało już tylko osiem, sąsiednia liczy sześć. Wzywam prowadzącego ich kapitana do dołączenia do mnie i zrzucenia bomb na moją komendę. Nie odpowiada, choć trzymają się blisko nas.
Myśliwcy dobrze wiedzą co się robi i rzucają się na nas jak tygrysy.
Jesteśmy wciąż za formacją czołową, wyglądają dobrze, choć jedna z ich grup została zredukowana do dwóch Fortec.
Jest jakiś tragiczny patos w widoku tych dwóch samolotów uparcie trzymających się pozycji, która przewidziana była dla 21.
McLaughlin rozmawia z bombardierem, przełącza stery na celownik bombowy. Od tej chwili bombardier prowadzi samolot. Ręce pilota spoczywają lekko na sterownicy, by interweniować wtedy, gdy tamten zakłóci równowagę samolotu.
Stery poruszają się lekkimi szarpnięciami. Bombardier wchodzi na cel.
Myśliwce atakują ze wszystkich stron. Prawie z utęsknieniem czekamy na moment, gdy otworzą do nas ogień z ziemi. Wtedy przynajmniej ci dadzą nam spokój. Rozrywają się pierwsze pociski. Jeszcze niedużo i niecelnie. Ziemia przesuwa się 8 km pod nami. Strzelają, mimo że jesteśmy jeszcze poza ich zasięgiem. Lecz wkrótce ogień gęstnieje, staje się coraz celniejszy.
Wokół nas robi się czarno od wybuchów. Ludzie obsługujący działa w Schweinfurcie nie są amatorami.
Już dawno myśliwce powinny nas zostawić, lecz walczą nadal, w ogniu własnej artylerii.
Musieli dostać rozkaz: „Bronić Schweinfurtu za wszelką cenę !”.
W tej grze stawki dla obu stron są straszne, a sam diabeł trzyma garnek. Pod nami Schweinfurt zamienia się w piekło.
Łańcuszki bomb, odmierzonym krokiem, idą przez miasto. Ich straty po tysiąckroć przewyższają nasze.
Urządzenia precyzyjnych fabryk rozlatują się na kawałki.
Sekundy się wloką, wydaje się niemożliwe, by nasz Forteca mogła dojść cało do strefy zrzutu. W końcu samolot zaczyna się wznosić szeregiem regularnych podrzutów.
- Bomby poszły ! – melduje bombardier.
McLaughlin odłącza stery od celownika, kładziemy się w zakręt ku Francji. Jest to łagodny zakręt dla uszykowania formacji, lecz nie ma już właściwie czego szykować. Po prostu ci pozostali zbijają się w grupkę.
Widzę ostatnie z naszych skrzydeł nadlatujące nad Schweinfurt, jest postrzępione i pod wściekły ogniem. Myśliwce pozostawiły puste samoloty atakując tylko te, które niosą jeszcze bomby grożące ich miastu, lecz nasi idą bez wahań, niewidzialny łańcuch ciągnie ich w piekło ponad celem. Ich bomby muszą trafić.
Daleko w dole widzę naszą stawkę rzuconą do diabelskiego garnka.
Trasa jest wyraźnie zaznaczona kolumnami dymu. Wiem co one znaczą, liczę – 9, 10, 11. Jedenaście bombowców ze 110 ludźmi na pokładach punktuje linię od naszego „Initial Point” do celu.
Poza naszym nachylonym w zakręcie płatem widzę miasto spowite w dymy. Gdy patrzę, i gdy padają tam nasze bomby, dym gęstnieje. Od dziś, aż zapewne długo po wojnie, nie będzie tam ani jednej szyby, zimny wiatr hulać będzie po ocalałych domach.
Gdy weszliśmy na kurs powrotny, zaszło niezrozumiałe wydarzenie. Jeden z naszych bombowców zniósł się ponad formację.
Nie wydawał się być uszkodzony, jego silniki ciągnęły go w górę pełną mocą. W pobliżu nie było w tej chwili myśliwców i nie mogłem zrozumieć jego manewru. Wydałem mu rozkaz powrotu do szyku. Nie odpowiedział.
Wtedy zaczęły pod nim wykwitać spadochrony. W regularnych odstępach, aż było ich 10 – pełna załoga.
Co za diabeł ? Nie dowiedziałem się nigdy. Bombowiec leciał jeszcze równo, potem stopniowo przeszedł w nurkowanie i zniknął w dole. Czyżby jego załoga jednomyślnie zdecydowała, że ten interes nie ma przyszłości i postanowiła skończyć z wojną ?
- Well – powiedział McLaughlin – dotąd lecieliśmy w sprawie Wuja Sama, teraz już we własnej.
Poczuliśmy się nagle jak na dodatkowym płatnym urlopie; nie było myśliwców. Intercom znów zabrzmiał gwarem podniesionych, radosnych głosów. Zaczęliśmy liczyć na to, że przeżyjemy ten dzień. Nie myśleliśmy o tym, co było za nami, o wykonanym zadaniu. Nie troszczyliśmy się tym co było przed nami – pewnie odznaczenia, pochwały.
Nie przejęliśmy się nawet nowymi myśliwcami, które przejęły nas nad Francją.
Było nam dobrze, żyliśmy chwilą. Powrót był dobry i bez wydarzeń. Myśliwce dokuczały nam trochę, lecz straciły zapał do walki. Strzelały z bezpiecznej odległości, czyhały raczej na uszkodzone bombowce i maruderów, były to już nie tygrysy, a zaledwie hieny.
Wyglądaliśmy naszych, ale ich nie było. Sądziliśmy, że musiano ich zaangażować gdzieś indziej. Nie przyszło nam na myśl, że przykuła ich do ziemi zła pogoda nad Anglią. Wkrótce i pod nami pojawiły się chmury. Nad Kanałem zaczęliśmy schodzić w dół. Rozchodziliśmy się tak jak zbieraliśmy się rano.
Ponad wzgórzami wokół Londynu wzięliśmy kurs do bazy. Na stu metrach przeszliśmy nad naszym lotniskiem.
Ciągniki i ambulanse z uruchomionymi silnikami czekały po bokach pasów startowych. Wszystko co żyło patrzyło w górę licząc bombowce, usiłując rozpoznać ich znaki i numery. Wszystko co widzieli to zaledwie jeden dywizjon.
Niemal słyszałem jak mówią:
- A gdzie dwa pozostałe ? Pewnie lądowały gdzieś w południowej Anglii, zła pogoda.
Bombowce przejęły szyk do lądowania, wyciągniętym szeregiem okrążały bazę kolejno schodząc ku ziemi.
Jeden z ostatnich strzelał czerwone rakiety, tam byli ranni.
McLaughlin posadził samolot delikatnie, trudno było wyczuć kiedy skończył się lot a zaczął dobieg. Stopniowo bombowiec coraz ciężej wspierał się na kołach, nierówności betonu zaczęły wstrząsać samolotem. Dokołowaliśmy do końca pasa, minęliśmy czekające samochody, skręciliśmy na drogę dojazdową. Kołowanie w dzień jest proste. Ciągnąc się przez las mijaliśmy załogi obsługi naziemnej oczekujące swych bombowców. Niedługo wielu z nich wróci milcząco i z opuszczonymi głowami na swe kwatery, przyjmując kondolencje od bardziej szczęśliwych kolegów. Będą czekać na przydział nowej Fortecy i nowej załogi bojowej. Niektórzy dostaną 48 godzin urlopu i pojadą do Londynu, by szukać rozrywki u dziewcząt z Piccadilly i zapomnienia w wódce.
Skręciliśmy na nasze stanowisko. Mój szef wing commander Slim Turner oraz group commander Bill Reid, stali obok samochodu sztabowego, uśmiechali się i machali rękami. Silniki ryknęły jeszcze raz potężniej i zamilkły. Dziwne jest to uczucie powrotu. Dziwnie kłuje w uszy cisza i brak wibracji silników. Czuję się zdrętwiały słaniam się, gdy staję na nogach.
Słaniam się tak wyraźnie, że Slim i Bill podtrzymują mnie za ręce. Zaczynają się pytania:
- Jak poszło ? Gdzie reszta grupy, w południowej Anglii czy jeszcze w powietrzu ? Podobno nie mieliście trudności ?
Podniosłem rękę. Może jestem winien aktorskiej pozy. Powiedziałem:
- To coście widzieli było lądowaniem grupy, lub raczej tego co z niej zostało. Przeszliśmy przez piekło.
Ich uśmiechnięte twarze zamarły, kilka sekund ciszy, niedowierzania, przekleństwa. Chcieli to przyjąć za żart, lecz już przeczuwali prawdę.
Reszta załogi wysiadła, każdego otaczała grupa zaniepokojonych, pytających ludzi.
- Ależ – mówił Slim – jeden z myśliwców eskorty lądował tutaj z braku paliwa. Mówił, że przeszliście Ruhrę niezaczepieni. Niemców nie było nigdzie, formacja szła doskonale. Sądziliśmy, że nie napracujecie się zbytnio. Co się stało ?
Zacząłem naszą długą opowieść. Nikt mi nie przerywał. Gdy skończyłem, nie było już pytań.
- Chodźmy do kwater – powiedział Bill.
Wiedziałem co to znaczy. Picie. Tak, teraz tego potrzebowałem i Bill także. Stracił dwie trzecie swych chłopców, chłopców, których, uczył, trenował, wychowywał, których zrobił członkami swej wielkiej rodziny. Jutro będzie pisał listy do ich rodzin.
Lecz musiałem zobaczyć się jeszcze z mym pilotem.
- Kapitanie, wykonał pan trudne zadanie. Ma pan załogę, z której może być pan dumny. Dziękuję za przywiezienie mnie do domu. Chwilami miałem co do tego poważne wątpliwości.
- Ja też, sir – przyznał z półuśmiechem.
Uścisnąłem rękę i podziękowałem każdemu z członków załogi. Zbierali swoje manatki i gotowali się do odjazdu na raport. Czekało tam na nich więcej kawy niż mogli wypić i jak grobowe doły czekały puste miejsca przy długich stołach.
Wsiadłem do wozu. Mijaliśmy stojące w milczeniu, na pustych stanowiskach, grupy mechaników.

Artykuł pochodzi z dwutygodnika „Lotnictwo”. 1 – 15 października 1992 roku.

Napisany przez: Artur P. 4/03/2006, 18:15

No cóż - 8 Armia poniosła tego dnia ciężkie straty. Ale w zasadzie nie mam pojęcia dlaczego "wrzuciłeś" tutaj tę - skądinąd cytowaną już w latach 80-tych - relację. Proponuję abyś postawił kilka konkretnych pytań - wtedy dyskusja się rozwinie. Bo na razie ja akurat nie wiem do czego zmierzasz...

Napisany przez: florek-XXX 5/03/2006, 11:47

QUOTE(Artur P. @ 4/03/2006, 19:15)
No cóż - 8 Armia poniosła tego dnia ciężkie straty. Ale w zasadzie nie mam pojęcia dlaczego "wrzuciłeś" tutaj tę - skądinąd cytowaną już w latach 80-tych - relację. Proponuję abyś postawił kilka konkretnych pytań - wtedy dyskusja się rozwinie. Bo na razie ja akurat nie wiem do czego zmierzasz...
*


Nie mam zamiaru stawiać pytań. Do niczego też nie zmierzam.
Po prostu chcę takową relację udostępnić zainteresowanym osobom.
Jeżeli ją przeczytałeś i ci się podobała, to znaczy że mój cel został osiągnięty. Dziękuję za twój komentarz.

Napisany przez: Net_Skater 5/03/2006, 15:49

Uwazam ten watek za interesujacy, nareszcie ktos napisal o nalotach na Schweinfurt ! Zawiera duzo informacji i przedstawia operacje oczami bezposredniego swiadka wydarzen. I wazne: napisany poprawna polszczyzna, ktora ciezko znalezc w wielu, wielu postach.
N_S

Napisany przez: florek-XXX 6/03/2006, 17:19

Dziękuję za uznanie. Starałem się.

Napisany przez: Marcin R. 8/03/2006, 17:00

Nalot ten jasno pokazał, że teoria rozpowszechniona w latach 20-tych i 30-tych, że samoloty bombowe same mogą bronić się przed atakami myśliwców jest błędna. W oparciu o te założenia Amerkanie sądzili, że Latające Fortece, skądinąd bardzo udane samoloty, są w stanie samodzielnie operować nad III Rzeszą. Stoworzono specjalny szyk tzw. box, gdzie 60 Fortec leciało na różnych wysokościach i wspierało się wzajemnie ogniem broni pokładowej. Szyk taki nie miał martwych pól ostrzału, ale Fortece dobrze zabezpieczone przed atakiem z góry, dołu i boków, miały słabe uzbrojenie z przodu kadłuba, co powodowało duże straty podczas ataków czołowych, w czym myśliwcy Luftwaffe zaczęli specjalizować się.

Napisany przez: Lachu 8/03/2006, 20:26

Niemiecka taktyka atakowania Fortec od czoła była wypadkowa słabego punktu tego samolotu czyli wlasnie braku uzbrojenia obronnego na dziobie. Niemieccy piloci atakowali w formacji wlasnie od czoła,byla to taktyka niebezpieczna dla obu stron,poniewaz Niemcy mieli bardzo mało czasu na wycelowanie i otwarcie ognia-około 2 sekundy.Jednak stosująć ta taktyke mozna było zestrzelic Fortece zuzywajac srednio 20 pocisków do 20mm działka. Jesli Fortecy nie udawało sie w pierwszym ataku zestrzelic to przynajmniej wybic z szyku a wtedy stawała sie dosc łatwym celem.
Odpowiedzia Amerykanów była nowa wersja B-17G z dodatkowa gondola strzelecka pod dziobem,to jedno, a drugie-cała formacja Fortec,kiedy niemieckie mysliwce ustawiały sie do ataku od frontu, wykonywała delikatne zmiany kursu co powodowało ze Niemcy musieli cała operacje ustawiania sie od czoła,operacje dosc czasochlonna,zaczynac od nowa.
pzdr

Napisany przez: Flycat 10/03/2006, 15:37

QUOTE
Stoworzono specjalny szyk tzw. box, gdzie 60 Fortec leciało na różnych wysokościach i wspierało się wzajemnie ogniem broni pokładowej.

Należałoby powiedzieć, że szyk ten poddawany był z czasem modyfikacjom. Na przykład na początku 1944 szyk postanowiono zacieśnić jeszcze bardziej i zmienić nieco jego rozłożenie- dzięki temu próbowano przede wszystkim wzmocnić siłe obronnego ognia, ale także zmniejszyć obszar, którego pilnować miały myśliwce eskortowe. Formacja od teraz składała się z 3 grup B17 po 12 samolotów (wcześniej 18). Każda z grup leciała w kształcie litery V, szyk schodkowy. Łącznie 36 maszyn zajmowało przestrzeń o wymiarach: długość 247m, szerokość 476m, zaś głębokość 183m.
Dawna formacja w kształcie skrzydła została wyparta, grupy zaczęły latać jedna za drugą w 6,4 km odstępach na tej samej wysokości.

QUOTE
Odpowiedzia Amerykanów była nowa wersja B-17G z dodatkowa gondola strzelecka pod dziobem

Aspektu obronności nie zwiększono tylko przez dodanie podkadłubowyuch gondoli strzeleckich. Oprócz tego podniesiono jakość systemu gaszącego pożary, dodano awaryjne zasilanie olejem systemu przestawienia śmigła w tzw. choragiewkę, zmodyfikowano okna strzelców za skrzydłami, same stanowiska boczne ułożono w sposób schodkowy (nie leżały do na przeciwko siebie) tak, aby strzelający nie przeszkadzali sobie nawzajem. Ponadto zastosowano eleketryczny system sterowania turbosprężarki do tej pory działający hydraulicznie.

Ale nie były to jedynie sposoby, aby wzmocnić siłę defensywną formacji. Swego czasu, dokładnie w sieprniu 1942 kombinowano z modyfikacją B17 Loockheed Vegą YB 40. Był to swoisty eskortowiec powietrzny. Na górze kadłuba, do istniejącej już wieżyczki z B17F domontowano jeszcze jedną typu Bendix. Z przodu pod dziobem znalazła się kolejna wieżyczka mająca zapobiegac atakom czołowym. Strzelcy boczni do dyspozycji dostali po 2 kmy 12, 7mm z hydraulicznym systemem wspomagającym i zwiększoną liczbą amunicji. Tylny strzelec otrzymał również 2 wspomagane kmy, a do tego celownik odblaskowy zamiast dotychczasowej muszki kołowej. Ostatecznie w zakładach douglas Modification Center w Oklahomie wyrpodukowano 23 egzemplarze nowego wynalazku. W maju 1943 ów YB 40 przetransportowano do Anglii. Tam, 27 maja po przydzielniu ich do 92 Bomber Group wykonały one (w liczbie 7) swój pierwszy lot bojowy nad port St. Nazaire we Francji. Po następnych lotach w konstrukcji wykazano błędy. Była ona za wolna za sprawą dodatkowej masy (to nie tylko kmy ale i opancerzenie większe względem B 17F) przez co nie mogła "dotrzymać kroku" bombowcom które miała osłaniać. Ponadto duży szyk wzmocniony o kilka takich maszyn tylko nieznacznie wzmacniał swą siłę ogniową.

Ale cały ten projekt jak mogłoby się wydawać nie poszedł na marne. YB 40 miała podkadłubową wieżyczke strzelecką, B 17F jej nie miały...
Dalej już chyba wiecie co stało się z tym patentem wink.gif

Napisany przez: Marcin R. 15/03/2006, 8:56

W celu poprawy możliwości obronnych Fortecy od przodu, prowadzono badania tzw. Projektu REED. Polegał on na zamontowaniu z przodu kadłuba wieżyczki strzeleckiej z dwoma Browningami .50 cala od bombowca Liberator. Możliwości obronne wzrosły, ale prostokątna wieżyczka stawiała duży opór aerodynamiczny i z projektu zrezygnowano. CO do wieżyczki podbródkowej, to montowana była w ostatnich egzamplarzach wersji F i wszystkich wersjach G.

Napisany przez: Flycat 16/03/2006, 0:07

QUOTE
Projektu REED. Polegał on na zamontowaniu z przodu kadłuba wieżyczki strzeleckiej z dwoma Browningami .50 cala od bombowca Liberator.

W drodze uzupełnienia należałoby dodac, że projekt Reed nie polegał jedynie na tej modyfikacji. Nad kabiną radiotelegrafisty zamontowano zdwojone kmy z kątem obrotu w poziomie 180 stopni, zaś wiezyczka grzebitowa Sperry zastąpiona została o ponad 54 kg lżejszą wieżyczką Martin z B 26. Funckje bombardiera i nawigatora zostały połączone, przeniesiono stanowsiko radiotelegrafisty do dziobu (lepsze warunki współpracy z nawigatorem, korzystne przesunięcie środka ciężkości maszyny), zaś samemu radiotelegrafiście oddano pod opiekę obsługę przedniej wiezyczki. Co więcej, zlikwidowano boczne karabiny maszynowe, zmodyfikowano instalację tlenową, drzwi bombowe i antene wysokiej częstotliwości.
Fakt jest faktem, że ta wersja była o 450 kg lżejsza od podstawowej. Ale no właśnie- te oporne wieżyczki...

Pozdrawiam.

Napisany przez: florek-XXX 13/06/2006, 16:21

Alfred Grislawski, Luftwaffe:
"Podczas walk w obronie Rzeszy do najbardziej dramatycznych należało atakowanie samolotów bombowych wroga metodą frontalnej szarży, która wymagała szczególnie silnych nerwów. Stosowaliśmy ją przeciwko bombowcom B-17, ponieważ były słabo bronione od przodu (choć w późniejszych wersjach dodano wieżyczkę strzelca dziobowego).
Zapamiętałem szczególnie naloty na Schweinfurt, wykonywane przez duże formacje bombowców bez osłony samolotów myśliwskich. Ogień obronny był przerażający. Podczas ataku otaczały nas widoczne ślady wystrzelonych pocisków świetlnych i smugowych, wywołując wrażenienie bardzo demoralizujące. Chociaż ponieśliśmy ogromne straty, z punktu widzenia skuteczności obrony odnosiliśmy sukcesy. Ja podczas pierwszego nalotu zestrzeliłem dwa czterosilnikowe bombowce, następnie sam oberwałem, ale udało mi się doprowadzić samolot na lotnisko w Erbenheim i wylądować ze stojącym śmigłem".

Napisany przez: Artur P. 13/06/2006, 19:10

Wypowiedź Grislawskiego potraktowałbym jako bardzo subiektywną. Dla doświadczonych pilotów Luftwaffe atak od przodu nie stanowił większego problemu, schody się zaczynały dopiero gdy na zajęcie odpowiedniej pozycji do ataku nie było czasu (bardzo często Niemcy defilowali równolegle do szyku bombowców, by go następnie wyprzedzić, zawrócić i zaatakować od czoła - ale na to potrzebny był czas i brak albo bierna postawa eskorty). Może i ogień obronny combat boxów był przerażający, ale w sumie podczas rajdów 8 czy 15 Armii Powietrznej niewiele myśliwców niemieckich spadało na ziemię po bezpośrednim trafieniu przez "gunnera" B-17 czy B-24 (w stosunku procentowym do strat zadawanych przez eskortę). A Grislawski był dość impulsywnym i cholerycznym pilotem i po dwuletnich doświadczeniach w walkach nad ZSRR wielkie formacje USAAF były dla niego nowum (szokiem?), choć nie można zapominać, iż zestrzelił 18 Viermotów. Piloci z JG 2 i JG 26, którzy walczyli z Fortecami od sierpnia 1942 r., już jesienią 1942 r. opanowali sztukę posyłania na ziemię B-17 i B-24 przy zminimalizowaniu strat własnych. Po pierwszym szoku zimowo-wiosennych miesięcy 1943 r. także lotnicy JG 1 i JG 11 posiedli taką umiejetność, czego kulminacją były katastrofalne straty 8 Armii między sierpniem a październikiem 1943 r.
Nie przeceniałbym roli strzelców B-17, gdyż na skoncentrowany atak całej Gruppe Bf 109 czy Fw 190 na combat box niewiele można było zdziałać (weźcie pod uwagę prędkość z jaką atakowały niemieckie myśliwce - na dobre przycelowanie się dla strzelca zazwyczaj nie starczało czasu ). Dopiero pojawienie się myśliwców eskortowych USAAF (a nie B-17) przetrąciło kręgosłup jednostkom zgrupowanym w Obronie Rzeszy.

Napisany przez: Silmeor 15/06/2006, 2:36

Coz, po raz pierwszy czytalem ta relacje jeszcze w latach 80tych w Zoltym Tygrysku pt: "Czarny dzien bialych gwiazd". Jeden z lepszych tomikow w serii i opisujacy nieco szerzej naloty dzienne na Rzesze w wykonaniu 8 Armii.

Napisany przez: florek-XXX 17/06/2006, 15:20

W temacie tym zahaczyłem o eskortę alianckich wypraw bombowych.
Chciałbym zatem dorzucić wspomnienia alianckich pilotów, którzy w takim eskortowaniu brali udział.

Bud Malloy, RCAF:
"W dniu 24 sierpnia 1942 roku eskortowaliśmy dwanaście Fortec B-17 do Le Tait. Chociaż kontroler ostrzegał, że w okolicy krąży ponad czterdziestu "bandytów", wyprawa odbyła się bez przygód, aż do chwili pożegnania bombowców w drodze do ich bazy i zawrócenia przez nas do Francji. Nagle spostrzegliśmy dwa FW 190, nurkujące poniżej naszego dywizjonu. Dowódca ruszył na nie z dwoma sekcjami po cztery Spitfire'y, a mnie zostawił z jednym jako ubezpieczenie od góry.
Te dwa FW 190 okazały się przynętą. Pozostałe z meldowanych wcześniej czterdziestu wypłynęły teraz od strony słońca.
Po ostrzeżeniu dowódcy zawróciłem swoją parę i poszedłem prosto na nie.
Frontalny atak zmusił Focek-Wulfa lecącego naprzeciwko mnie do nagłego podciągnięcia. Z wielką precyzją przewidziałem, co się stanie: FW 190 pociągnął w górę tak gwałtownie, że stracił moc w swoim prawie pionowym wznoszeniu i dał mi okazję do strzału bez wyprzedzenia, ponieważ jego maszyna niemal się zatrzymała, przepadając. Chociaż w walce kołowej, któraa się wywiązała, przeciwnik miał przewagę liczebną jak cztery do jednego, zestrzeliliśmy cztery samoloty, tracąc jednego z naszych pilotów.
Było to kilka naprawdę ekscytujących minut."

Jim Goodson RAF/USAAF:
"Aż sto siedemdziesiąt Latających Fortec B-17 wystartowało 16 sierpnia 1943 roku, żeby zbombardować główne lotnisko Paryża Le Bourget. Była to dla nas niedaleka wyprawa. Bombowce eskortowane na wysokości 7000 m przez cztery grupy Thunderboltów (łącznie sto dziewięćdziesiąt dwie maszyny) ze Spitfire'ami dodatkowo wymitającymi okolicę na pułapie 4500 m.
Jeszcze przed spotkaniem z bombowcami dostrzegliśmy ponad trzydzieści myśliwców nadlatujących z tyłu. Dowodzący grupą pułkownik Don Blakeslee polecił mi ubezpieczać go, a sam ruszył do ataku ze swoją sekcją. Focke-Wulfy uskoczyły, a my pogoniliśmy za nimi, nurkując pionowao z taką prędkością, że nie tylko pogubiliśmy naszych skrzydłowych, ale także dognaliśmy te FW 190.
Blakeslee właśnie zaliczał trafienia jednego z nich, gdy znaleźliśmy się w roju os: trzy FW 190 pędziły po zakrzywionych torach.
Dzięki mojej nadwyżce prędkości udało mi się zestrzelić jeden.
Znajdowaliśmy się teraz na wysokości 3000 metrów, wplątani w rodzaj walki kołowej - gdy zaatakowałem, musiałem natychmiast uskakiwać, ponieważ ktoś już atakował mnie. Udało mi się zestrzelić jeszcze jeden z siedzących na karku Blakeslee FW 190. Niestety, samoloty wroga wcześniej ciężko uszkodziły jego Thunderbolta. Pozorowanym atakiem udało mi się odpędzić także inne FW 190, mimo że zabrakło mi amunicji. Chociaż samolot Blakeslee pokrywał olej, udało mi się dociągnąć go do Manston, gdzie wylądował przymusowo.
W Thunderbolcie naliczono ponad dwadzieścia dziur po pociskach z działka; jeden z pocisków pozbawił silnik cylindra."

Fragmenty książki "Największe podniebne bitwy". Michael Paterson.

Napisany przez: Artur P. 17/06/2006, 20:22

Florku

Po co przywołujesz fragmenty owej książki. Myslę, że do uczestników forum bardziej przemówią konkretne dane... Lepiej sam się wypowiedz w temacie.

Co do relacji Goodson'a:

16 sierpnia piloci P-47 (głównie 4. FG) sprawili niezłą łaźnię lotnikom z JG 2, usiłującym odeprzeć atak na lotnisko Le Bourget. Amerykańscy myśliwcy zgłosili 18-1-8 zwyc., przy stracie trzech P-47. Niemcom udało się też wyeliminować z walki cztery B-17. Straty JG 2 wyniosły 14 poległych i rannych. Był to jeden z pierwszych większych sukcesów amerykańskich mysliwców z 8. AF. Już nastepnego dnia wielki sukces odniosła 56. FG...

Poza tym nie znalazłem informacji jakoby Blakeslee odniósł tego dnia zwycięstwo. Goodson'owi zaliczono 2-0-0 Fw 190, zniszczone ok. 09:20 w rej. Paryża.

Napisany przez: florek-XXX 18/06/2006, 15:59

Przywołuję relacje z tej książki, ponieważ są one ciekawsze niż suche liczby. Ile można czytać dane techniczne ? Z resztą rzecz nie tylko w tym ile maszyn, jakiego typu i czyich, zostało zestrzelonych.
Czy nie zainteresowały cię nigdy okoliczności takich walk ?
To po pierwszej. A po drugiej, czego być może nie zauważyłeś:
Cały ten temat jest moją wypowiedzią.

Napisany przez: Artur P. 18/06/2006, 16:26

QUOTE
Z resztą rzecz nie tylko w tym ile maszyn, jakiego typu i czyich, zostało zestrzelonych.Czy nie zainteresowały cię nigdy okoliczności takich walk ?


Rzecz w tym, że aby poznać okoliczności walk nie można odnosić się tylko do relacji/wspomnień. Właśnie połączenie tego typu przekazu z innymi danymi(liczba zestrzelonych maszyn, poległych, w końcu z kim dana jednostka walczyła, czy też kto do kogo strzelał) daje dopiero pełny obraz sytuacji. Relacja jest zawsze obarczona nieścisłościami (vide zwycięstwo Blakeslee'go), uogólnieniami i dużą dozą subiektywizmu. Poza tym nie daje szerszego spojrzenia na całość wspomnianych walk.
Moja propozycja - jeśli masz zamiar nadal cytować fragmenty publikacji, po każdej relacji staraj się jakoś do niej ustosunkować. Poza tym fajnie by było, gdybyś przedstwawił szerzej okoliczności walk, z którymi wiąże się owa wypowiedź (oczywiście, jeżeli masz dostęp do takich informacji).

QUOTE
Cały ten temat jest moją wypowiedzią.


Wybacz - ale cytowanie cudzej relacji, bez jakiejkolwiek próby ustosunkowania się do niej, nie jest żadną wypowiedzią

Napisany przez: Marcin R. 26/06/2006, 19:32

Zgadzam się. Tylko pełna relacja obydwu walczących stron może, ale nie zawsze, dać w miarę pełny obraz wydarzeń i wypadków. Rolą historyka jest konfrontacja relacji i tworzenie pełnego, obiektywnego i rzetelnego obrazu minionych wydarzeń.

Napisany przez: Artur P. 5/07/2006, 11:43

Często dyskutuje się o nalotach na Schweinfurt, które stały się symbolem klęsk "Latajacych Fortec". Tymczasem największe straty poniesione przez 8. AF miały miejsce podczas zupełnie innej misji.

6 marca 1944 r. 8 USAF wysłała nad Berlin 730 ciężkich bombowców, w eskorcie 644 mysliwców z 8 i 9 AF oraz z RAF. Wiele myśliwców wykonało po dwie misje tego dnia, podnosząc liczbę ich wylotów do 943.
Przeciwko tej formacji Niemcy poderwali niemal wszystkie myśliwce, jakie mogły dotrzeć na trasę przelotu (wykonano 528 lotów).
Luftwaffe zadała Amerykanom ogromne straty. Z misji nie powróciło 69 bombowców (ok. 10%) i 11 myśliwców. Z kolei Luftwaffe utraciła 66 samoltów myśliwskich (ok. 12,5%).

Napisany przez: hub 31/08/2006, 11:39

Nie sądzicie że cała ofensywa bombowa do 1944
była jedną wielka pomyłką, zabito trochę (tzn 300.000)cywili, zrujnowano pare miast. Tu załatwiono fabrykę lożysk, tam tamę, gdzieś schron na uboty albo fabrykę samolotów czy ośrodek badawczy w Penemunde.
Straty były przy tym stosunkowo duże plus zuzycie maszyn, ogromna liczba ludzi do produkcji szkolenia, obsługi, nowe fabryki, pieniedze, materiały po to aby związać paręset myśliwców do obrony Rzeszy?
Dopiero ustalenie celu - paliwo przyniosło konkretny rzeczywisty efekt.

Napisany przez: Hubert1 31/08/2006, 14:29

Witam,

Zgadzam się całkowicie, że przerzucanie się z celu na cel, lub atakowanie miast, było dramatycznie mniej skuteczne, niż koncentracja na określonym celu. Gdyby koncentracja nastąpiła wcześniej wojna z pewnością trwałaby krócej, o ile, to osobna kwestia.

Natomiast sądzę, że nie doceniasz wysiłku, który Niemcy musieli włożyć w obronę. To nie tylko te myśliwce, ale również tysiące dział przeciwlotniczych, cała logistyka i zabezpieczenie, np. baterie reflektorów, stacje radarowe. To wszystko ktoś musiał wyprodukować, ktoś musiał obsługiwać. Te tysiące dział nie trafiły na front, nie zamontowano ich w czołgach... Wreszcie, jako przykład nieskuteczności ofensywy powietrznej przywołuje się fakt, że niemiecka produkcja zbrojeniowa do 1944 roku rosła. Tak, tylko nie wiemy, w jak by rosła, gdyby nie trzeba było usuwać zniszczeń, gdyby nie zniszczono żadnych fabryk. PKB Niemiec pomiędzy 1939 rokiem, a 1944 wzrosło o 14%, PKB USA, które nie były bombardowane, w tym samym czasie o 72%. Oczywiście bombardowania nie są jedynym czynnikiem powodującym różnicę, ale to porównanie daje jednak jakieś wyobrażenie...

Pozdrawiam

Napisany przez: florek-XXX 21/04/2007, 10:48

Artur P napisał:
"Luftwaffe zadała Amerykanom ogromne straty. Z misji nie powróciło 69 bombowców (ok. 10%) i 11 myśliwców. Z kolei Luftwaffe utraciła 66 samoltów myśliwskich (ok. 12,5%)."

Zatem prawie za każdy zestrzelony bombowiec USAAF, Luftwaffe musiała zapłacić jednym myśliwcem. Jakkolwiek owe 10% strat które aliancka wyprawa bombowa poniosła w czasie nalotu na Berlin to relatywnie niewiele z owymi 20% które utracono podczas opisanej przezemnie wyprawy Schweinfurt.
Później, pod koniec II wojny światowej (w roku 1945) straty aliackich wypraw bombowych nie przekraczały już 5%.

Napisany przez: Celt 21/04/2007, 16:50

QUOTE
Nie sądzicie że cała ofensywa bombowa do 1944
była jedną wielka pomyłką zabito trochę (tzn 300.000 )cywili zrujnowano pare miast . Tu załatwiono fabrykę lożysk , tam tamę gdzieś schron na uboty albo fabrykę samolotów czy ośrodek badawczy w Penemunde.
Straty były przy tym stosunkowo duże plus zurzycie maszyn, ogromna liczba ludzi do produkcji szkolenia , obsługi , nowe fabryki , pieniedze , materiały po to aby związać paręset myśliwców do obrony rzeszy?
Dopiero ustalenie celu - paliwo przyniosło konkretny rzeczywisty efekt


No cóż ... naraże się na zarzut powielania postów poprzedników, ale ... wink.gif
Wspominając o korzyściach - zastanówmy się jakie faktyczne kosztowy poniosły Niemcy.
Przecież naloty na "dowolne cele" skutkowały koniecznością przeniesienia ośrodków produkcyjnych poza zasięg bombowców, rozproszenia produkcji. Nie ukrywajy - łatwiej jest przenieść (przewieźć) część faktycznie za płot, gdzie zostanie wmontowana w większy mechanizm z którego powstanie broń niż dostarczyć wszystkie surowce (a na początek maszyny itp) do prowizorycznego zakładu położonego gdzieś "na głuchej prowincji" z którego to należy potem cześć odebrać, wysłać znowu do kolejnej "dziury" ... i tak aż do powstania produktu finalnego.
A koszty budowy podziemnych fabryk, schronów? A to że robotnik który w nocy nie spał bo była wizyta RAFu rano w fabryce jest mniej wydajny (może to pozornie groszowa strata......ale z groszy rodzą sie fortuny i przez grosze upadająwink.gif )
A to że żołnierz na froncie dostaje list w informacją że jego rodzina nie żyje, widzi, że kolega dostał identyczn, itp - czy to nie podkopuje morale?
I jeszcze kolejny raz poruszona tu kwestia transportu - nie mówie że naloty bombowe spowodował hekatombe w DR;) że na dworach "poległy" masowo wagony i lokomotywy - no ale wiadomo przecież że gdy miasto było bombardowane wstrzymywano tam ruch kolejowy, niejednokrotnie bomby uszkadzały dworce, co powodowało opóźnienia na kolei - to nie fikcja typu, że spóźnione pociągi mogą doprowadzić do upadku państwa, lecz taki haos na pewno nie sprzyjał sprawnemu prowadzeniu wojny wink.gif
I jeszcze - konieczność ześrodkowania myśliwców.
Wspomniał kolega Hubert1 o działach - a amunicja? Przecież pocisk który nie trafił w bombowiec mógł trafić w czołg;)
Ergo - na pewno to nie bombowce wygrały tę wojnę - ale na pewno ułatwiły zwycięstwo.

Napisany przez: Tatarata 6/04/2008, 16:01

Ile bomb zabierały Latające Fortece?

Napisany przez: silent_hunter 6/04/2008, 16:41

QUOTE(Tatarata @ 6/04/2008, 10:01)
Ile bomb zabierały Latające Fortece?
*



...jesli lecialy dalej w głąb Rzeszy to zabierały więcej paliwa i mniejszy ładunek bomb...
Przeciętnie zabierały ~2 tony bomb...
Więcej na temat statystyki ofensywy możesz znaleźć tutaj... http://www.historycy.org/index.php?showtopic=33476&st=0

Napisany przez: Tatarata 9/04/2008, 18:01

QUOTE
...jesli lecialy dalej w głąb Rzeszy to zabierały więcej paliwa i mniejszy ładunek bomb...
Przeciętnie zabierały ~2 tony bomb...
Więcej na temat statystyki ofensywy możesz znaleźć tutaj... http://www.historycy.org/index.php?showtopic=33476&st=0
Chodziło mi o ich maksymalny udżwig

Napisany przez: hertz70 3/01/2009, 3:33

Witam serdecznie, jestem nowym forumowiczem. Zaciekawiony tematem - tzw Czarnego Dnia Białych Gwiazd - czyli tego tragicznego dnia pazdziernikowego 1943roku , kiedy to US AForce straciło jednorazowo ponad 60 samolotow , chcialem napomknąć pewnego rodzaju ciekawostkę, jaką to kiedys wyczytałem w jednej z publikacji- (obecnie nie potrafie przytoczyc tytułu).Otóz, ciekawostką -dla mnie- wydaje sie fakt zastosowania bardzo niekonwencjonalnej i chyba nie spotykanej ani wczesniej ani potem taktyki niszczenia amerykanskich bombowców przez luftwaffe. Taktyka oraz technika ta polegała na bombardowaniu z wyzszego pułapu amerykanskich maszyn, bombami o zapalniku wysokosciowym(cisnieniowym) oraz bezposrednimi trafieniami tych ze bomb. System ten sprawdził sie bardzo dobrze owego dnia, niszczac wiele B-17 i wprowadzajac zemet i rozproszenie szyku- co z kolei ułatwiało mysliwcom niemieckim eliminowanie poszczegolnych maszyn. Nie pamietam jednak jakich maszyn uzyli niemcy do bombardowania nadlatujacych formacji-przypuszczac tylko mogę ze prawdopodobnie Me-110 - wyposazanych tez w rakiety w tamtym okresie.Jezeli ktos z Panstwa spotkał sie juz z tym zagadnieniem, to prosze , moze przytoczy ktos tytuł tej poblikacji.POzdrawiam.

Napisany przez: ku140820 3/01/2009, 12:31

O tym bombardowaniu combat boxów przez niemeickie maszyny to ja czytałem w "żółtym tygrysku" właśnie o tytule "Czarny dzień białych gwiazd".

Napisany przez: Speedy 3/01/2009, 13:26

Hej

O tym "bombardowaniu powierznym" jest trochę w Hahnie (F.Hahn "Waffen ung Geheimwaffen deutsches Heeres: Flugzeubewaffnung"). Nie mam niestety tej książki, czytałem ją przed wielu laty i coś tam sobie pospisywałem (były to czasy "przedkserograficzne"). Generalnie sama koncepcja była modna w latach 30. i w wielu krajach, m.in. USA, ZSRR, eksperymentowano z takimi rzeczami, tyle że raczej stawiając na małe bomby (<10 kg) zrzucane w wielkiej ilości. A Niemcy raczej używali większych bomb (50 - 500 kg). Stosowali różne zapalniki, barometryczne także, oraz czasowe a nawet zbliżeniowe i zdalnie odpalane przez radio. Generalnie barometryczne nie były takie dobre, powietrze to nie woda i jego ciśnienie nie zmienia się w aż tak regularny sposób. A promień rażenia bomby był względnie niewielki, <20 m. Tymczasem nawet minimalne błędy w ocenie wysokości, prędkości i kursu własnego i celu przekładały się na kilkudziesięciometrowe błędy. Pewne efekty dawały jeszcze bomby kasetowe, we wspomnieniach któregoś z niemieckich asów była wzmianka, że udało mu się strącić 2 czy 3 B-17 taką bombą ale o ile dobrze pamiętam to było coś w sensie że się cieszył że się tak udało bo zwykle to nie wychodziło. Tak że nie była to taka dobra metoda z różnych względów. "Bombowce" czyli myśliwce z bombami musiały wdrapać się na 200-1000 m nad atakowaną formację; o ile dla Ju 88 czy podobnych maszyn to jeszcze nie była tragedia to dla Bf 109 czy 110 znacznie trudniejsze zadanie. Poza tym jeśli atakowana formacja miały eskortę, to w zasadzie taka taktyka była do kitu, trudno sobie wyobrazić precyzyjne manewrowanie i ustawianie się do zrzucenia bomby w trakcie walki z myśliwcami eskortowymi.

Jeszcze z Hahna tabelka przedstawiająca efektywność tych bomb przeciw celom powietrznym: promień rażenia w jakim występowało wysokie prawdopodobieństwo zniszczenia bombowca, bodajże dla wysokości 6 km ale nie jestm pewien. Kolejno: nazwa bomby (cyfry oznaczają wagomiar czyli średnią masę), masa mat. wyb., promień rażenia, średnia liczba odłamków o masie powyżej 5 gramów:

SD 50: 16 kg mw, 7 m, 1400 odł.
SD 70: 21 kg, 8 m, 2000 odł.
SD 250: 80 kg, 14 m, 3700 odł.
SD 500: 180 kg, 19 m, 5300 odł.

Bomba kasetowa o które wspomniałem to AB 250 z ładunkiem 144 SD 2Zt. SD 2 na pewno kojarzycie, to jest ten "motylek", mała bomba odł., służaca także jako mina ppiech. Ważyła 2 kg i zawierała 225 g mw. W wersji powietrze-powietrze motylek miał oberwane skrzydełka smile.gif częściowo tzn. usunięto te półwalcowe powierzchnie hamujące, a te płaskie krążki nadające bombie rotację pozostały (rotacja powodowała odbezpieczenie zapalnika i za dużo byłoby z tym zmieniania). Zapalnik był czasowy.

Napisany przez: hertz70 3/01/2009, 17:50

tak. własnie o ten system mi dokladnie chodziło.Coz, w okresie walk wielokrotnie zwykli żołnierze sami konstruowali roznego rodzaju bron odbiegającą standardami od nazwijmy to fabrycznych konstrukcji. i nie mowie tu o wojskach powstanczych czy partyzantach-bo tam jak wiadomo rózne wydumki z racji braku zaopatrzenia musiały zastępować swoje "oryginały". Spotkałem sie właśnie kiedys w jednej z publikacji- bodajże dotyczącej konwoju PQ-17-z opisem skonstruowanego napredce granatnika parowego do zwalczania samolotów wroga. Opisane tam było, jak to właśnie polscy marynarze uczestniczący w konwojach , wykorzystujac prosty system rur podłączonych po przez zawor do systemu parowego, wystrzeliwali w powietrze odbezpieczone granaty reczne(ktorych przewozili do ZSRR setki tysiecy), co zniechęcało niemieckie Ju do bezczelnie niskiego schodzenia z pułapu w celu dokladnego bombardowania... Nie pamietam natomiast jakie namacalne efekty dały te "granatniki"- czyli czy zaliczono strącenie czy tez nie, nie mniej jednak ów prymitywny sposób dawał jako takie efekty- szczególnie dla nieuzbrojonych statków transportowych...ale to tak jako ciekawostka...zapewne podobnych wynalazkow wymyslanych przez walczacych bylo wiecej

Napisany przez: poldas372 3/01/2009, 17:57

QUOTE(Speedy @ 3/01/2009, 14:26)
A Niemcy raczej używali większych bomb (50 - 500 kg). Stosowali różne zapalniki, barometryczne także, oraz czasowe a nawet zbliżeniowe i zdalnie odpalane przez radio.

*


Najbardziej interesuje mnie użycie zapalników zbliżeniowych przez wojska III Rzeszy. To jest dla mnie nowość.
pzdr.

Napisany przez: Speedy 4/01/2009, 0:54

Hej

QUOTE(poldas372 @ 3/01/2009, 17:57)
Najbardziej interesuje mnie użycie zapalników zbliżeniowych przez wojska III Rzeszy. To jest dla mnie nowość.
pzdr.
*



Hahn jak pamiętam nie pisał jakie to były - a wcale przecież niekoniecznie o radiowe chodziło. Akustyczny zapalnik Kranich jest np. dość dobrze znany, miąl być stosowany w rakietach p-p X-4 i jakiejś plot. (chociaż mam powazne wątpliwości co do tego jak też by działał w praktyce)

Napisany przez: pawel76 5/10/2011, 18:45

QUOTE(poldas372 @ 3/01/2009, 17:57)
QUOTE(Speedy @ 3/01/2009, 14:26)
A Niemcy raczej używali większych bomb (50 - 500 kg). Stosowali różne zapalniki, barometryczne także, oraz czasowe a nawet zbliżeniowe i zdalnie odpalane przez radio.

*


Najbardziej interesuje mnie użycie zapalników zbliżeniowych przez wojska III Rzeszy. To jest dla mnie nowość.
pzdr.
*


Witam
Spotkałem się z informacją jakoby część rakiet kal.210mm była uzbrojona w zapalniki na fotokomórkę.

Napisany przez: kawkaz 5/10/2011, 23:24

Nie bardzo rozumiem idei zastosowania w tamtym czasie fotokomórki. Nie wiem z czego miałaby pobierać sygnał świetlny?

A czujniki zbliżeniowe mogą być różne. Tu np magnetyczny. Używany zdaje się w torpedach

Napisany przez: Speedy 6/10/2011, 6:25

Hej

QUOTE(kawkaz @ 5/10/2011, 23:24)
Nie bardzo rozumiem idei zastosowania w tamtym czasie fotokomórki. Nie wiem z czego miałaby pobierać sygnał świetlny?


Z otoczenia; znaczy miałaby zapewne walnąć po wejściu w strefę cienia pod bombowcem. Taki zapalnik testowali wcześniej Brytyjczycy w swoich rakietach plot. I taki miały te wszelakie Salvengeschuetze, układy automatycznie otwierające ogień w momencie przelotu pod samolotem przeciwnika, kontrast jasne niebo/ciemny samolot na jego tle.

Akurat w przypadku rakiety p-p to już mi się nie wydaje takie wygodne, gościowi wcale nie musi być wygodnie atakować od dołu, a słońce to pewnie wolałby mieć za sobą a nie tak koniecznie nad. A w przypadku 21 cm WGr. jest jeszcze jeden problem, to jest pocisk stabilizowany obrotowo i fotoelement raz patrzyłby na jasne niebo a raz na ciemną ziemię i z czego by on sobie ten kontrast miał zbudować; a już komplikować to przez jakiś obrotowy zapalnik czy coś to w przypadku taniej rakiety niekierowanej kompletnie nie warto. Zapalnik czasowy stosowano o ile wiem, nastawiony na wybuch po przebyciu 600 m, tę odległość uważano za optymalną dla 21 cm WGr.

Napisany przez: kawkaz 6/10/2011, 20:28

QUOTE
Z otoczenia; znaczy miałaby zapewne walnąć po wejściu w strefę cienia pod bombowcem. Taki zapalnik testowali wcześniej Brytyjczycy w swoich rakietach plot. I taki miały te wszelakie Salvengeschuetze, układy automatycznie otwierające ogień w momencie przelotu pod samolotem przeciwnika, kontrast jasne niebo/ciemny samolot na jego tle.


Wszystko by było fajnie, tylko jest jeden mankament. Zachmurzone niebo oraz słaba widoczność i już działać nie będzie. Druga sprawa, to brak możliwości używania o niektórych porach dnia. Jeszcze inny warunek, to odległość od celu. Zbyt daleka, cień się staje coraz jaśniejszy i większy.
No i kąt pod którym doszłaby do celu. Jeśli z boku, to musiałby mieć bardzo krótki czas reakcji.

No i jeszcze sprawa czułości takiego urządzenia, nie wiem na ile czułe były w tamtych czasach fotokomórki.
Bo dla cienia i oświetlenia to może być za mała zmiana aby to w ogóle zadziałało.

To może miałoby sens gdyby wtedy niemcy mieli laser.

Zresztą jest to bardzo łatwe do zmylenia.

Napisany przez: Speedy 6/10/2011, 21:25

Hej

QUOTE(kawkaz @ 6/10/2011, 20:28)
Wszystko by było fajnie, tylko jest jeden mankament. Zachmurzone niebo oraz słaba widoczność i już działać nie będzie.


Teoretycznie masz oczywiście rację. Tylko praktycznie weź pod uwagę, że mówimy o czasach II wojny światowej. Operacje lotnicze prowadzono wówczas niemal wyłącznie w dobrych warunkach atmosferycznych, przy dobrej pogodzie i małym zachmurzeniu. W szczególności dotyczyło to dziennych nalotów strategicznych. Ponadto formacje amerykańskich ciężkich bombowców podróżowały zwykle względnie wysoko, rzędu 6000 m, a więc ponad strefą gdzie gęste chmury występują (może bardziej precyzyjnie, gdzie występują zazwyczaj; zdarzają się formacje burzowe wypiętrzone na absurdalną wysokość np. 10000 m, ale w warunkach ich występowania raczej nikt w tamtych czasach by żadnych strategicznych misji nie wykonywał).


Napisany przez: kawkaz 8/10/2011, 0:20

W sumie fakt nie pomyślałem nad tym. Po prostu nie zagłębiałem się nigdy w ten temat.

Wziąć trzeba jednak pod uwagę kilka istotnych spraw.

Przede wszystkim w zależności od kierunku lotu samolotu i kąta padania światła słonecznego, cień znajduje się w różnych miejscach. Wczesnym rankiem samolot będzie oświetlany z jednego boku, a cień będzie padał z drugiej strony samolotu, gdy samolot leci prostopadle do słońca.
Gdy będzie leciał od strony słońca, to cień jest minimalny i pada z przodu samolotu. Gdy w kierunku słońca sytuacja jest odwrotna ale podobna.

Gdy samoloty lecą w godzinach południowych, sprawa wydaje się być najprostsza, bo cień jest pod samolotem.

A no i trzeba liczyć się z tym, że samolot leci równolegle do ziemi, bo to też wpływa na cień.

Rozumiem, że rakiety wyposażone w zapalniki na fotokomórkę miałyby być użyte tylko przeciwko formacjom lecącym w "podróży". Bo raczej inne opcje nie wchodzą w grę.

Przy czym ważny jest jeszcze kierunek i ustawienie samolotu wyposażonego w takie rakiety w stosunku do samolotu atakowanego.

Wtedy były rakiety niekierowane. Nie wiem jaki jest czas reakcji zapalnika.
Tak najprościej:
Najpierw fotokomórka musi odebrać sygnał (czyli cień). Przy czym warto pamiętać jak działa fotokomórka. Fotokomórka nieoświetlona nie przewodzi prądu, czyli się wyłącza, więc gaszenie fotokomórki musi załączać styk normalnie otwarty. Łatwiejsze byłoby działanie w odwrotną stronę, oświetlona zaczyna przewodzić. Dopiero uruchomić zapalnik i odpalić materiał wybuchowy.

Przynajmniej tak mi się wydaje, że powinno to działać.

Nie mam pojęcia jak szybkie były te zapalniki w IIWŚ. I jaki był czas od odebrania sygnału do wybuchu.


WGr 21 wg Wikipedii miał prędkość 320 m/s
http://en.wikipedia.org/wiki/Werfer-Granate_21

http://en.wikipedia.org/wiki/Werfer-Granate_21

I tu jest znowu kilka przypadków.

Rakieta lecąca zgodnie z torem samolotu, pomimo najmniejszej prędkości względnej. Prędkość rakiety - prędkość samolotu, ma największe szanse eksplozji ze względu na czas reakcji.

Najgorszym przypadkiem jest lot naprzeciwko.

320 m/s to znaczy, że po 1 s eksplozja nastąpi dość daleko.
Nawet przy 0,5 s to jest 160 m. Przy 0,3 s to 100m. Czyli kawał drogi.

Miejmy też na uwadze fakt, że nie pod każdą częścią samolotu jest taki sam cień. Zresztą cień to bardzo słaba informacja dla rakiety.


Pewnie próby były, ale to raczej nie jest jakieś oszałamiające. Tak wg mojej opinii.

Bo pewnie zapalnik na fotokomórkę był zapalnikiem dodatkowym? Jak to było rozwiązane?

Gdybym to ja miał projektować w tamtych czasach rakietę, to może poszedłbym w kierunku zapalników magnetycznych. Jakby nie patrzeć trochę żelaza w samolotach było.
Można było jeszcze kombinować z zapalnikiem akustycznym, bo chyba w tamtych czasach były już takie cuda?
Warkot silników jest dość dobrym sygnałem i przynajmniej pewnym.

Napisany przez: pawel76 8/10/2011, 17:01

witam
W przypadku strzela do B-17 czy B-24 nie celowano do jakiegoś konkretnego bombowca tylko celowano w stronę ,,combat boxu,, co więcej nie strzelano pojedyńczymi rakietami, tylko całymi salwami.

Napisany przez: Grzegorz_50 9/10/2011, 19:52

http://www.youtube.com/watch?v=rDOAb_E8EtU

Ten B-17 na pewno miał czarny dzień,a na konto pilota wpadły 4 punkty.
Na filmie widać dużą siłę rażenia,prawdopodobnie 30mm przeciwpancernych pocisków,wybuchających przy kontakcie z paliwem.

Napisany przez: Botras 9/10/2011, 20:31

MK 108 i pociski przeciwpancerne... rolleyes.gif Nie było zapalników działających przy kontakcie z paliwem, były za to zapalniki działające od znalezienia się w płynie, przy czym nie były niezbędne, dla uzyskania efektu widocznego na filmie - trafienie w okolicę zbiornika pociskiem z MK 108 ze zwyczajnym zapalnikiem też go mogło wywołać.

Napisany przez: Grzegorz_50 9/10/2011, 21:09

Może przeciwpancerne to złe sformułowanie,dotycząca raczej Mk101/103. Ale były to pociski kinetyczne wybuchające w płynie.Napisałem w paliwie bo niby jaki inny płyn był w samolocie w większej ilości?Oczywiście zwykły pocisk 30mm mógł spowodować równie groźne uszkodzenia.Dlatego napisałem prawdopodobnie.Prawdopodobnie na filmie widać także atak pociskiem rakietowym?

Napisany przez: Speedy 9/10/2011, 21:31

Hej

Filmik z MK 108 fajny i dobrze ilustruje temat dyskusji.

A ja jeszcze tylko gwoli ścisłości balistycznej:

QUOTE(Grzegorz_50 @ 9/10/2011, 19:52)
Na filmie widać dużą siłę rażenia,prawdopodobnie 30mm przeciwpancernych pocisków,
*



Prawdopodobnie nie były to pociski ppanc. gdyż takowych do MK 108 zasadniczo w ogóle nie było smile.gif. A gdyby nawet były to kompletnie nie byłoby potrzeby strzelać nimi do samolotów.

(To jest jeden z tych tematów na który można sobie długo dyskutować przy piwku; niektórzy twierdzą, że ćwiczebne naboje 30x91RB scalano pod koniec wojny z wszelkimi możliwymi pociskami, w tym również ćwiczebnymi ppanc-ami od MK 103 (od naboju 30x184). A inni twierdzą, że to ściema handlarzy starymi militariami, wsadzających różne pociski w różne łuski, coby towar był bardziej atrakcyjny. W każdym razie w niemieckich instrukcjach pociski bojowe są w zasadzie dwa: burzący Minengranate (Minengeschoss) i zapalający Brandgranate; jeśli doliczyć różne ich wersje, starsze i nowsze, smugowe i bez smugacza, z samolikwidacją i bez, to wychodzi powiedzmy z 6-7 naboi. Ale funkcjonalnie to są ciągle te dwa.)

QUOTE
Ale były to pociski kinetyczne wybuchające w płynie.


Gwoli ścisłości, określenie "pociski kinetyczne" stosowane jest zasadniczo do pocisków nie zawierających ładunku wybuchowego, takich które rażą cel tylko za pomocą swej energii kinetycznej. Więc to co napisałeś jest trochę bez sensu.
Natomiast, wracając do meritum: faktycznie był taki niemiecki zapalnik Fl.AZ, reagujący na znalezienie się pocisku w cieczy. Stosowano go w 20 mm pociskach zapalających, może i w 30 mm też, nie jestem pewien. W każdym razie faktycznie obliczony był na wybuch w zbiorniku paliwa samolotu (konkretnie gdy pocisk zaczął się poruszać w środowisku cieczy). Miał dość skomplikowaną budowę, z kanalikami w które owa ciecz wnikała i napierając na specjalne membrany uwalniała mechanizm uderzeniowy, powodując natychmiastowy wybuch; prócz tego był normalny układ z bezwładnikiem, powodujący wybuch po 7 ms od uderzenia w jakąkolwiek przeszkodę. Wychodzi tutaj trochę ten absurdalny nieco niemiecki perfekcjonizm, normalny M.Gr. z normalnym zapalnikiem też przecież trafiając w skrzydło najpewniej rozerwałby zbiornik paliwa z wiadomym skutkiem, bez tych wszystkich membran i innych cudów.

Napisany przez: Grzegorz_50 10/10/2011, 10:19

B-17 był odporną maszyną.Na wielu filmach widać wiele trafień w skrzydła z 20 mm działek i nic,poza oderwanymi fragmentami poszycia nie dochodzi do uszkodzenia zbiorników paliwa.Nie jestem fachowcem od amunicji,ale moim zdaniem cienkościenne pociski wybuchowe miały zbyt słabą siłę przebicia.Dlatego Niemcy wprowadzili pociski,które miały przebić się do zbiorników paliwa i dopiero tam eksplodować.Dlatego napisałem kinetyczne czy nawet przeciwpancerne.Pocisk kinetyczny może zawierać niewielki ładunek wybuchowy,traktowany jako pomocniczy,po wykorzystaniu praw fizyki.

Napisany przez: Speedy 10/10/2011, 12:33

Hej

Jak już mowa o demolce, to dochodzą do głosu moje niszczycielskie instynkty smile.gif a więc coś tutaj napiszę:

QUOTE(Grzegorz_50 @ 10/10/2011, 10:19)
B-17 był odporną maszyną.Na wielu filmach widać wiele trafień w skrzydła z 20 mm działek i nic,poza oderwanymi fragmentami poszycia nie dochodzi do uszkodzenia zbiorników paliwa.


Oderwane poszycie skrzydeł to nie jest "nic" - od tego najpierw spada siła nośna a potem spada cały samolot (oczywiście jak odpowiednio dużo tego odpadnie).

QUOTE(Grzegorz_50 @ 10/10/2011, 10:19)
Nie jestem fachowcem od amunicji,ale moim zdaniem cienkościenne pociski wybuchowe miały zbyt słabą siłę przebicia.


Zdecydowane i stanowcze NIE.Znaczy nie w tym przypadku. Orientacyjnie można przyjąć, że pocisk burzący, czy odłamkowo-burzący jest w stanie przebić pancerz grubości do 1/4 - 1/3 kalibra. Nawet zakładając, że cienkościenne Minengranaty będą leżeć w dolnej strefie tego przedziału, to i tak mamy około 5 mm dla pocisku 20 mm i ok. 8 mm dla pocisku 30 mm. A samoloty nie są z pancernej stali tylko ze stopu aluminiowego czy podobnych rzeczy, które z pewnością nie mają 5 mm grubości.

Więc to nie "kopa" tym pociskom brakowało. Chodzi generalnie o ustawienie zapalnika. W lotniczych pociskach wybuchowych tradycyjnie dążyło się do tego, by pocisk walnął w trakcie przebijania przeszkody, zagłębiony w niej np. do połowy. Powodowało to powstanie wielkiej dziury w kadłubie czy płacie, dosyć zabójczej w przypadku konstrukcji skorupowej czy półskorupowej bo to się od razu odbijało na wytrzymałości, a nawet przy klasycznej konstrukcji metalowej nie było bez znaczenia (wspomniane zrywanie poszycia). Ale w przypadku zbiorników paliwa w skrzydle B-17 no to na dwoje babka wróżyła. One były tak powiedzmy w środku płata, a pocisk generalnie nadlatywał od tyłu. Jeśli uderzył w konstrukcję za zbiornikiem, no to już faktycznie nie miał wielkich szans do niego dolecieć. Ale z kolei jakiś przeciwpancerny też by tu wiele nie pomógł, bo najprawdopodobniej przebiłby całe skrzydło i poleciał w tzw. siną dal.
Można by dać ociupinkę większą zwłokę, kilka milisekund, tak by pocisk cały wniknął w konstrukcję i wywalił dopiero w środku. Ale to z kolei odebrałoby dużą część skuteczności pociskom trafiającym w kadłub (albo nawet i skrzydła tylko pod większym kątem). Wybuchając w trakcie przebijania w opisany wcześniej sposób pocisk osłabiał strukturę kadłuba, zrywał poszycie i miał też szanse uszkodzić jakieś przewody czy np. linki od sterów, biegnące zwykle przy ścianach właśnie. Wybuchając w przestrzeni wewnątrz kadłuba pocisk małokalibrowy no już niekoniecznie musiał coś zwojować. W takich małych pociskach nie ma za wiele materiału wybuchowego i nie ma z czego zrobić zbyt wielu odłamków więc choćby się człowiek ze... ze wszystkich sił starał smile.gif to jakiejś potwornej eksplozji z tego nie będzie. Jak pocisk wywalił w pobliżu kogoś z załogi to mógł go oczywiście zranić albo zabić. A jak nie w pobliżu - no to w zasadzie kończyło się na paru dziurkach w kadłubie.

QUOTE(Grzegorz_50 @ 10/10/2011, 10:19)
Dlatego Niemcy wprowadzili pociski,które miały przebić się do zbiorników paliwa i dopiero tam eksplodować.Dlatego napisałem kinetyczne czy nawet przeciwpancerne.
*



Jak już wcześniej mówiłem, wprowadzili nie tyle pociski co zapalniki do nich, owe Fl.AZ wybuchające w środowisku cieczy. Był to zapalnik czołowy, więc nie do żadnych pepanców tylko normalnych Granaten różnego typu. Generalnie z tego co pamiętam używano go przede wszystkim w pociskach zapalających. One się paliły dosyć gwałtownie, 2 cm płonął chyba ćwierć sekundy, więc można powiedzieć że to wręcz taki wybuch był. Jeśli wywalił w pobliżu ścianki zbiornika to było mniej więcej to o co chodzi, wyrywał dziurę i wyrzucał płonące paliwo; jeśli gdzieś głębiej, no to różnie mogło być, albo pożar albo pocisk wypalił się gdzieś tam w głębi zbiornika i tyle. Przy większym 30 mm no to już jednak raczej ten pożar, tam już było ze 100 g tej mieszanki zapal.

Napisany przez: Grzegorz_50 10/10/2011, 18:42

http://robdebie.home.xs4all.nl/me163/weapons15.htm

Na podstawie tej strony wnioskuje,że różnorodność amunicji do MK 108 była większa niż się spodziewałem?I przeciwpancerny też jest na zdjęciu?

Napisany przez: Speedy 10/10/2011, 20:21

Hej

QUOTE(Grzegorz_50 @ 10/10/2011, 18:42)
http://robdebie.home.xs4all.nl/me163/weapons15.htm

Na podstawie tej strony wnioskuje,że różnorodność amunicji do MK 108 była większa niż się spodziewałem?I przeciwpancerny też jest na zdjęciu?
*



Tak, to jest to o czym wcześniej wspominałem, nabój ćwiczebny 30x91RB z ćwiczebnym pociskiem ppanc. od tej mocnej 30-ki 30x184. Niektórzy uważają, że pod koniec wojny robiono tak faktycznie, z powodu ogólnej nędzy, dla oszczędności, scalając naboje ćwiczebne z takimi pociskami jakie akurat były pod ręką; inni że to ściema i powojenna "radosna twórczość" różnych hobbystów. w Handbuch der Flugzeug Bordwaffenmunition 1936-45 nie ma w każdym razie czegoś takiego.

Generalnie jak się przyjrzysz temu wykazowi na stronie jaką zalinkowałeś, to pomijając naboje ćwiczebne (te z Übung w nazwie), wśród amunicji bojowej są w zasadzie te dwa pociski, burzący i zapalający, w wersjach ze smugaczem (Leuchtspur) i bez, z samolikwidatorem (Zerleger) i bez, we wszelkich kombinacjach.

Napisany przez: Grzegorz_50 10/10/2011, 21:07

Ogólnie to nie nigdy nie interesowałem takimi szczegółami,jak budowa nabojów do działek.Interesował mnie raczej efekt wykorzystania takiej broni i amunicji.Ale dzięki Tobie Speedy dowiedziałem się o szczegółach.I właśnie o to chodzi na tym forum i innych.I mogę przyznać,że istniały 2 główne typy pocisków 30/90 burzący i zapalający i parę ich odmian.Jednak niektóre pociski działały na płatowiec z większą siłą kinetyczną co trochę usprawiedliwia moje wcześniejsze wypowiedzi.Prawdziwe pociski p.pancerne stosowano w samolotach Henschel 129 i innych uzbrojonych w działka MK103 i pociski z rdzeniem stalowym lub wolframowym.

Napisany przez: Botras 11/10/2011, 6:15

QUOTE(Grzegorz_50 @ 10/10/2011, 21:07)
Ogólnie to nie nigdy nie interesowałem takimi szczegółami,jak budowa nabojów do działek.Interesował mnie raczej efekt wykorzystania takiej broni i amunicji.Ale dzięki Tobie Speedy dowiedziałem się o szczegółach.I właśnie o to chodzi na tym forum i innych.I mogę przyznać,że istniały 2 główne typy pocisków 30/90 burzący i zapalający i parę ich odmian.


Nigdy się nie interesowałeś, ale "możesz przyznać", Speedy'emu...?
Nie "pociski 30/90", tylko pociski naboju 30 mm x 90RB.

QUOTE(Grzegorz_50 @ 10/10/2011, 21:07)
Prawdziwe pociski p.pancerne stosowano w samolotach Henschel 129 i innych uzbrojonych w działka MK103 i pociski z rdzeniem stalowym lub wolframowym.
*



Ta armata nie strzelała pocisków z rdzeniem stalowym.

Napisany przez: Grzegorz_50 11/10/2011, 9:56

QUOTE(Botras @ 11/10/2011, 6:15)

Nigdy się nie interesowałeś, ale "możesz przyznać",  Speedy'emu...?
Nie "pociski 30/90", tylko pociski naboju 30 mm x 90RB.



Może napisałem nie fachowo,ale zrobiłem to nieświadomie i pośpiesznie.Nie wynikało to z mojej niewiedzy.
Odnośnie tej armaty a raczej działka to stosowano pełnokalibrowe stalowe AP i APCR z rdzeniem wolframowym.Nie jestem pewien czy to prawda,ale z braku surowca rdzenie robiono ze stali?Tak wyczytałem w internecie,ale oczywiście nie świadczy to że tak było.

Napisany przez: Botras 11/10/2011, 10:17

Istniały 75 mm pociski Pzgr. 40 z rdzeniami ze stali zamiast ze stopu wolframu. Nie sądzę natomiast, żeby taki oszczędnościowy zabieg w pociskach 30 mm był do zaakceptowania, z powodu niezbyt wielkiej przebialności nawet z wolframem.


© Historycy.org - historia to nasza pasja (http://www.historycy.org)