Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
 
4 Strony < 1 2 3 4 > 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

> Najlepszy polski piłkarz wszechczasów
 
Kto twoim zdaniem jest najlepszym polskim piłkarzem w historii futbolu?
Ernest Wilimowski [ 21 ]  [19.81%]
Gerard Cieślik [ 0 ]  [0.00%]
Ernest Pol [ 1 ]  [0.94%]
Włodzimierz Lubański [ 14 ]  [13.21%]
Robert Gadocha [ 2 ]  [1.89%]
Kazimierz Deyna [ 30 ]  [28.30%]
Jan Tomaszewski [ 1 ]  [0.94%]
Andrzej Szarmach [ 1 ]  [0.94%]
Grzegorz Lato [ 7 ]  [6.60%]
Józef Młynarczyk [ 0 ]  [0.00%]
Zbigniew Bonieck [ 21 ]  [19.81%]
Krzysztof Warzycha [ 0 ]  [0.00%]
Jerzy Dudek [ 4 ]  [3.77%]
inny [ 4 ]  [3.77%]
Suma głosów: 106
Goście nie mogą głosować 
     
Przemyslav55
 

III ranga
***
Grupa: Użytkownik
Postów: 202
Nr użytkownika: 57.776

Stopień akademicki: brak
Zawód: uczen
 
 
post 19/08/2009, 11:19 Quote Post

Z Polskich piłkarzy w historii wyróżniłbym: Wilimowskiego,Lubańskiego
i Deynę.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #31

     
jacob15
 

V ranga
*****
Grupa: Użytkownik
Postów: 503
Nr użytkownika: 57.058

Zawód: poeta natchniony
 
 
post 19/08/2009, 19:52 Quote Post

Dla mnie najlepsi to Deyna, Boniek, Lubański. Za to poziom współczesnej polskiej piłki pozostawia wiele do życzenia.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #32

     
Saichan
 

III ranga
***
Grupa: Użytkownik
Postów: 166
Nr użytkownika: 58.084

Maciej Rogowski
 
 
post 4/09/2009, 17:21 Quote Post

Zagłosowałem na Ernesta Wilimowskiego, nie zważając na to, że to były inne czasy. Strzelenie 4 bramek jednej z najlepszych drużyn piłkarskich i 3 strzelone wicemistrzom (wówczas Węgrom) to nie byle co. Według mnie nie był to najlepszy piłkarz polski, tylko jeden z najlepszych światowych. A z tych bardziej współczesnych dobra była cała czołówka lat 70 i I poł. 80. Świetni byli też: Dziekanowski, Kosecki i Wdowczyk. To oni ratowali polską piłkę przed totalnym spadkiem po 1986.
 
User is offline  PMMini Profile Post #33

     
mgaurelius
 

V ranga
*****
Grupa: Użytkownik
Postów: 618
Nr użytkownika: 40.018

Zawód: Magnat - Spekulant.
 
 
post 4/09/2009, 23:07 Quote Post

Deyna i Boniek. Reszta daleko z tyłu.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #34

     
Stonewall
 

VII ranga
*******
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 2.586
Nr użytkownika: 15.117

Marcin Suchacki
Stopień akademicki: magister
 
 
post 28/10/2009, 15:41 Quote Post

Panowie!
Ciekawy temat i jak zwykle bywa mnóstwo typów. Każdy ma swoich ulubieńców i będzie na nich stawiał. Chciałbym, abyście poznali moje refleksje na temat tego, co napisaliście.

Jerzy Dudek? Cóż… w czasach szkolnych byłem na boisku głównie bramkarzem i wiem jak perfidną potrafi być lecąca w kierunku bramki piłka. Rozumiem zatem złośliwe komentarze, jakimi kolejne oficjalne piłki kolejnych Mundiali i Mistrzostw Europy darzy Jan Tomaszewski. Nie ma bokserów niepokonanych, są tylko źle trafieni. Nie ma bramkarzy bez kiksa. Pan Jan słynął z gry na przedpolu i wyłapywania dośrodkowań, a przecież wielokrotnie mijał się z piłką, gdy ta była właśnie centrowana. Wystarczy obejrzeć kilka dawnych meczów reprezentacyjnych, by takie pomyłki „Tomka” dostrzec. A sławny Sepp Maier? Starsi kibice pamiętają go głównie z bezbłędnej gry w „spotkaniu na wodzie". Tyle tylko, że Kazio Kmiecik strzelił mu piłkę dośrodkową, więc ta trafiła w rękawice Niemca. Piłka odchodząca, o ile nie wylądowałaby na słupku lub po jego zewnętrznej stronie, sprawiłaby, że Maier nie miałby żadnych szans na skuteczną obronę, za jaką się go chwali. Ten sam golkiper w meczu finałowym X MŚ sam sobie omal nie strzelił gola. Przy stanie 2:1 dla ekipy RFN (rezultat nie uległ zmianie) dośrodkowaną przez Holendra piłkę pan Sepp posłał pod poprzeczkę własnej bramki. Skórę uratował mu obrońca Paul Breitner, który w wyskoku zdołał to uderzenie sparować swoją głową. Ten sam Breitner był piłkarzem strasznie topornym, ale w Mundialu tym strzelił 3 kluczowe bramki i w plebiscycie „France Football” za rok 1974 wylądował na 4 miejscu, minimalnie za wybornym technikiem Kazimierzem Deyną. W „meczu na wodzie” w moim odczuciu Breitner okazał się najsłabszym zawodnikiem na boisku. I tak to jest z wszelkimi plebiscytami. Kapitan Niemców, Franz Beckenbauer, w owym pamiętnym frankfurckim dreszczowcu nie trafił w futbolówkę we własnym polu karnym (piłkę przejął Grzegorz Lato), po czym nastąpiły dwa groźne strzały bronione przez Maiera w sytuacji jeden na jednego. Gdyby padła bramka, to nikt nie pamiętałby wszystkich udanych zagrań Franza, jakie ten miał w tamtą środę. Wszyscy pamiętaliby „Cesarzowi” kiks we własnym polu karnym. W rok później w finale Pucharu Europy ten sam kapitan Bayernu Monachium przy stanie 0:0 zaliczył zagranie ręką w niemieckiej „szesnastce” i faul na przeciwniku w tym samym sektorze boiska. Bawarowie mecz wygrali, a sędzia nie podyktował ani jednego rzutu karnego. Czy Beckenbauer dostałby Srebrną Piłkę wspomnianego francuskiego plebiscytu, przyznaną za rok 1975, gdyby gracze Leeds wbili dwa gole z jedenastek podyktowanych za zagrania pewnego przystojnego bruneta? Szczęście na pstrym koniu jeździ. Co to ma wspólnego z Dudkiem? Ano to, że błądzić jest rzeczą ludzką, tylko nie zawsze błąd jest karany. Pamiętam pewien dwumecz w europejskich pucharach, gdy pan Jurek występował jeszcze w teamie z Rotterdamu. W pierwszym meczu było bodaj 5:0 dla rywala Feyenoordu. Dudek puszczał, co tylko mógł puścić. Padały bramki kuriozum w postaci piłki odbijającej się od ramienia Polaka. W tydzień czy 2 potem Dudek nie dał się pokonać ani razu. Wyciągał nawet futbolówki posyłane w okienka bramki.

Marek Leśniak? Pamiętam dobrze eliminacje mundialowe z lat 1992-93. Krzysiu! Toż to pan Marek zdobył wtedy najwięcej bramek spośród naszych graczy, w tym tę wbitą Holendrom po odbiorze piłki samemu Ronaldowi Koemanowi. W meczu z Anglią mógł się okazać bohaterem na miarę Jasia Furtoka w spotkaniu z San Marino (niech Primo wybaczy mi to wspomnienie). Zestawienie sytuacji z obydwu spotkań pokazuje, że tragikomicznie w naszej piłce było nie tylko teraz.

Co to znaczy, że Zbigniew Boniek miał wcześnie okazję wyjechać do porządnego klubu? To Górnik Zabrze z przełomu lat 60 i 70 nie był porządnym klubem? Głos na Bońka, bo grał w Juventusie? Lubański grał w Górniku i to też był jeden z najlepszych klubów w Europie. A Legia? A Ruch? Co to niby były? Nasze kluby zajmowały czołowe miejsca w europejskich pucharach, a jeśli odpadały wcześnie, to po wspaniałych wyrównanych pojedynkach – niczym ten Legii z Milanem w rozgrywkach PZP (sezon 1972-73). Problem polegał na tym, że na Zachodzie rządził pieniądz, a u nas układy innego rodzaju. Tym sposobem połowa reprezentacji Holandii A. D. 1974 grała w Ajaksie (druga połowa w Feyenoordzie), a połowa drużyny RFN w Bayernie. W naszej podstawowej jedenastce żaden klub nie miał więcej niż dwóch przedstawicieli (w sumie sześć zespołów). Taka była u nas niekorzystna kumulacja talentów. Potem Stal Mielec pozyskała Andrzeja Szarmacha, ale ten w 1 sezonie mógł tylko grać w lidze i Pucharze Polski. Wyrównany dwumecz z Realem Madryt mógł oglądać jedynie z trybun. Wygrał Real z topornym Breitnerem w składzie. Breitner nie miałby żadnych szans na transfer do Madrytu, gdyby Deyna przywdział koszulkę z numerem 10, jaką do Warszawy posłano ze stolicy Hiszpanii (limit obcokrajowców). Takie wtedy były realia.

Ernest Wilimowski? To zawodnik, którego oceniamy na postawie tego, co pisała dawna polska prasa i co wspominają świadkowie przedwojennych meczów. Co pamiętają i co wydaje im się, że pamiętają. Bardzo trudno jest zweryfikować te opowieści, bardzo trudno o własną autorską ocenę tej postaci. Zbyt wiele rozbieżnych wersji odnośnie poszczególnych fragmentów pradawnych spotkań. Dziś trudno nawet orzec, czy dany rzut karny był dyktowany za faul, czy za zagranie ręką. Dla mnie Wilimowski to postać z mitologii, a nie z realnej płyty stadionu. Szkoda, że mity z herosem Ernestem nie zawierają jego pojedynków z najlepszymi obrońcami włoskimi i urugwajskimi, nie ma w nich króla robinsonad (Franka Planiczki – nie piszę ze swojego komputera, w domu edytuję nazwisko Czecha), ani gry przeciwko najznakomitszym angielskim zawodowcom. „Słowacki wielkim poetą był” – z takimi bezrefleksyjnymi opiniami polemizował Witold Gombrowicz. Kto z nas widział coś więcej z gry Wilimowskiego? No kto? Nie interesują mnie bowiem występy przeciwko bramkarzom, którzy nie używali padu, a większość przedwojennych golkiperów broniła niczym w piłce ręcznej. Planiczka był sławny, bo on bronił inaczej – jego zastępcy (Franek nie mógł wyjść na boisko) słynny Węgier Sarosi wbił w meczu o punkty 7 bramek. Czy ktoś Planiczce tyle wbił? O Wilimowskim wiemy zbyt mało, zbyt mało widzieliśmy, a zbyt dużo o nim czytaliśmy. Do tego dochodzą okoliczności, które już wspomniałem. To piłkarz, którego nie w pełni zweryfikowano w czasach sportowej kariery, nie poddano odpowiedniej próbie w przeciwieństwie do Bońka czy Deyny (gra z wszystkimi najlepszymi). Tych ostatnich potrafimy prześledzić w szeregu mecz, porównać ich umiejętności, wyrobić sobie zdanie o ich stylu gry. Dla mnie Wilimowski pozostaje nieweryfikowalny. Nie mogę oddać głosu tylko na opinie o nim, ja głos oddaję na to, co widzę na boisku, ale o moich typach innym razem.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #35

     
Husarz94
 

Nowicjusz
Grupa: Użytkownik
Postów: 19
Nr użytkownika: 59.501

Michal Sulowski
Zawód: Uczen gimnazjum
 
 
post 30/10/2009, 18:39 Quote Post

Według mnie Boniek - zwłaszcza za mecz z Belgią :]
Boniek (chyba) jako jedyny polski piłkarz jest na serii monet z najlepszymi piłkarzami świata wszech czasów bodajże w RPA (z okazji Mundialu)
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #36

     
Stonewall
 

VII ranga
*******
Grupa: Przyjaciel forum
Postów: 2.586
Nr użytkownika: 15.117

Marcin Suchacki
Stopień akademicki: magister
 
 
post 31/10/2009, 18:05 Quote Post

Drodzy Forumowicze!
Zagłosowałem na Kazimierza Deynę, kapitana naszej drużyny narodowej w okresie jej największych sukcesów. Niedawno minęła 62 rocznica jego urodzin, jutro i pojutrze będziemy wspominać tych, którzy odeszli. Wspomnijmy zatem i pana Kazimierza. Deyna to bowiem piłkarz niezwykły, a niezwykłość ta nie sprowadza się li tylko do faktu, że ten sam 23 dzień października oznacza datę kryjącą przyjście na świat tak jego, jak i samego „króla futbolu”, wielkiego Pelego, z którym Kazmierz się przyjaźnił. Legendy Deyny nie budował jeden mecz z rodakami gwiazdora z Santosu (casus Wilimowskiego), lecz cztery takie spotkania (nie liczę pojedynków z olimpijską reprezentacją Kraju Kawy). Dzisiaj wzdychamy, bo to nie Brazylia, Argentyna, czy Włochy stanowią nasz chleb powszedni w meczach towarzyskich. Franciszek Smuda, ongiś kolega Deyny z okresu gry w warszawskiej Legii, mówi, że jego chłopcy potrzebują meczów z najlepszymi. Kazimierz taką szansę dostał już w swoim trzecim występie w kadrze Ryszarda Koncewicza. Na Stadionie Dziesięciolecia, świadku pasjonującej rywalizacji nadwiślańskiego lekkoatletycznego „wunderteamu” z potężnymi ekipami USA i Wielkiej Brytanii, zameldowała się I piłkarska reprezentacja Brazylii. W tamten czerwcowy dzień na warszawskiej murawie królowali zawodnicy, którzy 2 lata później na arenach Meksyku wywalczą na własność Złotą Nike. Własność wyparowała, ale pamięć o jej zdobywcach nadal trwa. Deyna nie mierzył wtedy swych sił z piłkarzami II i III ligi światowej, jak czynią to jego dzisiejsi następcy. Grał przeciwko zawodnikom w rodzaju Rivelino (2 bramki), Tostao (1 bramka) i Jairzinho (2 bramki). W roku 1970 pierwszy z nich będzie najlepszym lewoskrzydłowym, Jairzinho będzie strzelał gole wszystkim mundialowym rywalom jego kraju, a Tostao w moim przekonaniu okaże się najjaśniejszym diamentem wśród graczy II linii tego turnieju. Smuda mówi: „Grajmy z najlepszymi, niech nas zleją porządnie. To nas zahartuje i wkrótce nie będziemy się nikogo obawiać”. 41 lat temu canarinhos wbili nam 6 goli, ale i my nie pozostaliśmy im dłużni strzelając 3 bramki. Takie były początki reprezentacyjnej kariery Deyny, początki oglądane z wysokości trybun przez samego Leonidasa, króla łowców bramek MŚ 1938 (legendarnego rywala Wilimowskiego).

W 6 lat później na płycie Stadionu Olimpijskiego w Monachium Deyna spotka syna innej z legend strasburskiego spotkania. Oto Ademir da Guia, potomek Domingosa da Guii, wybranego do All Stars ostatniego przedwojennego Mundialu. Pojedynek dwóch rozgrywających, pojedynek dwóch sław. Czy dziś starcie 1 aktualnej gwiazdy Legii z 1 aktualną gwiazdą najlepszego klubu brazylijskiego (cała kadra canarinhos grała wówczas u siebie) jest w ogóle możliwe? Czy dziś pojedynek taki ma szansę stać się ozdobą sportowych zawodów? Dwaj wspaniali piłkarze, dwie znakomite drużyny. Kto wypuszcza prawym skrzydłem lotnego Valdomiro? Ademir. Kto wypuszcza prawym skrzydłem jeszcze lotniejszego Latę? Deyna. Deyna przenika mur brazylijskiej obrony, Ademir przenika mur obrony polskiej. Pole karne, na linii bramowej wysoki pan w granatowej bluzie (Jaś Tomaszewski), metr lub dwa obok siebie czają się Deyna i Jairzinho. Ten ostatni otrzymuje piłkę i strzela z półobrotu. 7 bramek meksykańskiego Mundialu, strzelonych przez bohatera ze Stadionu Dziesięciolecia, staje przed czarnymi oczyma Pelego, który z trybun spogląda na mecz swoich rodaków. Jęk zawodu brazylijskich kibiców... piłka trafia w słupek polskiej bramki. Ileż tych słupków i poprzeczek w spotkaniach polsko-brazylijskich doby Górskiego i Gmocha! I ten sam kamienny spokój bohatera mojego postu, czy to w Monachium, czy też w podandyjskiej Mendozie. Spojrzenie w prawo, spojrzenie w lewo, jeden balans ciała, jeden nieznaczny ruch piłką. Deyna, mistrz oszczędnego dryblingu, połykający kolejnych obrońców. Monachium, tak Monachium. Minęło 6 lat, lekcja ze Stadionu Dziesięciolecia odrobiona. Jairzinho, bóg futbolu zaatlantyckiego, tego dnia bramki nie strzelił. Gadocha wymienia się koszulką z Rivelino. Scena symbol – najlepszy lewoskrzydłowy z roku 1970 przekazuje pałeczkę swemu polskiemu następcy. Tłum reporterów, Tomaszewski z Latą pozują do zdjęć. Nie byłoby ich tutaj, nie byłoby bez ich kapitana.

Nazajutrz trzej panowie w eleganckich garniturach stają do jednej fotografii. To Deyna, Cruyff i Beckenbauer. Trzej najwięksi. To nie jest ich pierwsze spotkanie. Grali ze sobą nie raz, a dyrygowane przez Kazimierza zespoły remisowały przecież w Hamburgu i Rotterdamie. „Tak, tak... czyż nie mówiłem?” – zdaje się zwracać kapitan Holendrów do naszego koryfeusza. Dziennikarze przypominają słowa pana Johana, wypowiedziane tuż po Igrzyskach Olimpijskich roku 1972: „Za 2 lata Polacy będą w pierwszej trójce świata”. Mówił to człowiek, który w roku olimpijskim sięgnął po największe laury w piłce klubowej (Puchar Europy i Puchar Interkontynentalny z Ajaksem). Eksperci przyznawali – w osobie Deyny narodziła się nowa gwiazda światowego piłkarstwa. Byli tacy, którzy wieszczyli pojawienie się następców złotej jedenastki węgierskiej z lat 50. Złoto olimpijskie mieli oni przekuwać w dalsze sukcesy. Dotąd żaden nasz zawodnik nie był odnotowany w rankingu „France Football”. Rok 1972 stanowił przełom. W okresie, gdy każdy z krajów członkowskich UEFA zgłaszał tylko 5 nazwisk najlepszych piłkarzy, a nie było możliwości obserwowania na bieżąco wszystkich piłkarskich wydarzeń Europy (dziś Internet i telewizja satelitarna sprawiają, że każdy wie wszystko i o wszystkich), wyszliśmy z cienia anonimowości. Kazimierz został uznany 6 najlepszym piłkarzem kontynentu (część żurnalistów widziała go w pierwszej trójce), przed nim uplasowali się tylko trzej zachodnioniemieccy gwiazdorzy Euro 72 i dwaj reprezentanci Ajaksu. Złoto z Monachium miało wysoką cenę. Ówczesny szef MKOL przyznał: „Finałowy pojedynek Polaków i Węgrów przywrócił piłce nożnej jej dawny status. Wielki futbol powrócił na olimpijskie łono”. Nic w tym dziwnego, wszak o złoto to zagrali pogromcy świeżo upieczonych wicemistrzów Europy i ci, którzy będąc faworytami półfinału Euro z owymi wicemistrzami w europejskim czempionacie pechowo przegrali. Drużyna radziecka wystąpiła w RFN w srebrnym składzie z boisk belgijskich, wzmocniona jeszcze młodziutkim Olegiem Błochinem (już wkrótce 1 miejsce na liście rankingowej „France Football”). To ona zagrodziła nam drogę do wielkiego finału. W Belgii Rudakow obronił rzut karny bity przez Madziara, co wprowadziło Sborną do finału. W półfinale olimpijskim bramkarz sowiecki znów rozpostarł skrzydła kondora, jak sam Deyna nazywał długie ręce przyszłego pogromcy Bayernu (dwumecz o Superpuchar Europy A. D. 1975 – Rudakow zachowuje czyste konto w walce z 5 mistrzami świata, a Błochin strzela Seppowi Maierowi 3 gole). Cisza na stadionie, 1:0 dla ZSRR (bramka młodego Olega), a w tle tragedia sportowców izraelskich. Deyna rusza i... pokonuje z 11 metrów następcę Jaszyna. To zaledwie jeden z 9 goli, jakie Kazimierz strzela na Olimpiadzie. Nigdy potem żaden piłkarz w Igrzyskach nie zdobędzie tylu bramek, choć próbować będą najlepsi: Romario, Platini (jeszcze jeden bramkostrzelny pomocnik), Messi... . W finale czekają na nas Węgrzy, niepokonani przez Polskę od roku 1939. To oni wygrali dwa poprzednie turnieje IO, to oni upokorzyli olimpijską reprezentację RFN (w jej składzie mistrz Europy Uli Hoeness i znany dzisiaj trener Ottmar Hitzfeld), to oni już w fazie grupowej wyprzedzili Brazylię, mającą w szeregach gwiazdy trzech kolejnych Mundiali (1974-82). Bohater finału jest jeden – nazywa się Kazimierz Deyna.

Minie rok i Kazio przywdzieje opaskę kapitana drużyny narodowej. Zrobi to na przekór kolegom, którzy stawiali na Lesława Ćmikiewicza. Od kapitana wymaga się woli, autorytetu. On to miał. Powiedział krótko: „Chwileczkę Panowie, po Włodku to chyba ja, czyż nie?”. Posłuchali, a już wkrótce zdobyli stadiony Rotterdamu i Londynu (dwa razy 1:1 i to w ciągu tygodnia). To nie Johan Cruyff, 1 piłkarz Europy roku 1973 (jeszcze jeden PE z Ajaksem), ale Deyna strzelił gola w bezpośrednim starciu potęg Polski i Holandii. Strzelił i wyrównał stan meczu. W tydzień później pewien urzędnik z Brukseli (natenczas w stroju sędziowskim) nie uznał bramki zdobytej przez Anglię. Decyzja była słuszna, autor niedoszłej asysty pomógł sobie ręką. Tym sposobem uzyskaliśmy awans do MŚ. Holendrzy też mieli swoje „Wembley” i bramkę przeciwników, jakiej nie uznał arbiter. „Wembley” było w ich własnym Amsterdamie, a Belgowie do dziś czują, że ich okradziono z awansu. Zamiast nich do RFN po 2 miejsce w świecie pojechali Pomarańczowi. PZPN wiedział, co robi. W ramach przygotowań do Mundialu posłał naszą drużynę do Belgii. Brązowi medaliści Euro 72 (ulegli tylko RFN) i zarazem pogromcy Włochów, prowadzeni przez jednego z najlepszych trenerów w historii UEFA (Raymond Goethals), wysoko zawiesili poprzeczkę. Nastąpiła powtórka z Anglii i Holandii. Wynik 1:1 przypieczętował Deyna, w pełnym biegu strzelając pod poprzeczkę bramki belgijskiej. Nasz kapitan uczynił to, czego nie potrafił żaden z rywali chłopców Goethalsa w mundialowych kwalifikacjach (z gwiazdami północy Niderlandów na czele) – po prostu zdobył bramkę (i to nie byle jaką). Ileż tych bramek! Tych niezapomnianych. Złoty korner pieczętujący awans do MŚ w Argentynie. Eusebio, człowiek-instytucja w Portugalii, Portugalii pokonanej w dwumeczu owym kornerem tak wspomina Kazimierza: „Deyna z pewnością był wyjątkowy. Z przyjemnością patrzyłem, jak gra, bo nie tylko grał, ale i myślał z pożytkiem dla drużyny, a nie dla siebie”. Alessandro Mazzola, geniusz z Interu Mediolan, wspomina Deynę jako autora porażki jego Italii w roku 1974. Mazzola w Stuttgarcie grał jak zwykle – elegancko, dokładnie. Był mózgiem drużyny, która przez blisko 2 lata nie straciła bramki. Górski wymienia Alessandro jako trzeciego wśród najlepszych piłkarzy X MŚ. Wtedy w RFN los złączył w meczu o być albo nie być w turnieju dwóch najlepszych pomocników Starego Kontynentu. Wygrał Deyna, bo miast cudownych podań otwierających drogę do bramki a la Mazzola (marnowanych w całych mistrzostwach niemiłosiernie przez italskich napastników), wybrał rolę strzelca, co i rusz sprawdzającego refleks największej ówczesnej sławy bramkarskiej, tj. Dino Zoffa. Któregoś dnia próbowałem zliczyć strzały, jakie Kazio posłał wtedy w kierunku bramki włoskiej. Przy 13 czy 14 strzale straciłem rachubę. Ile razy cała polska reprezentacja XXI wieku w jednym meczu wykonuje strzał na bramkę? Strzałami Deyny z meczu stuttgarckiego można obdarzyć szereg spotkań jego dzisiejszych następców. Jeden cudowny gol, wkręcony tuż obok słupka chronionego przez Zoffa, to wynik mnóstwa prób. Niech chłopcy Smudy wezmą sobie tę lekcję do serca. Jeśli nawet gola nie strzelą, to niech zrobią to jak Kazik w 1975 przeciwko Holendrom – piruet w polu karnym przeciwnika; sprawdzamy, czy bramkarz rywala ma zawroty głowy, gdy kręci się wokół własnej osi; potem posyłamy piłkę pod brzuchem golkipera, a obrońca własnym ciałem nakrywa ją przy słupku.

Dwa turnieje olimpijskie, dwa Mundiale, a zawsze ten sam Deyna – spokojny „pieruński technik” (słowa mojego wuja). Był sobą nawet wtedy, gdy wydawało się, że gwiazda Polski blednie. Kto podrywał drużynę do boju, gdy Iran rzucał się nam do gardła w Montrealu? Kto piękną bramką wyprowadzał nas na prowadzenie w meczu z Meksykiem podczas MŚ 78? Ach! Argentyna 1978 – Mundial niewykorzystanych szans. Mówią, że Deyna nie umiał główkować. Nie umiał? Ileż tych główek! W tym ta, po której w meczu z Peru piłka trafiła w słupek. Deyna ze swym stoickim spokojem i nadpobudliwy Ramon Quiroga. Ogień andyjskiego wulkanu i chłód Bałtyku. Toż to kwintesencja argentyńskiego turnieju. Deyna umiał grać w Ameryce Południowej. Przyjechał tu po raz pierwszy rok wcześniej i w ciągu dwóch dni zadziwił świat – wygrał w tym czasie ze zdobywcą Copa America (Peru) i z królami gór (Boliwia). Dwa mecze rozdzielone jednym dniem „odpoczynku”. Pierwszy w Limie, na poziomie oceanu, drugi w niebotycznie wysokim La Paz, gdzie z Europy wcześniej wygrał tylko Związek Radziecki (Kraj Rad w swoich ośrodkach kosmicznych himalaistów windował w sztucznych warunkach do.... 9 km nad poziom morza!). Deyna nie byłby sobą, gdyby nie strzelił gola – ot fantazja pomocnika, który nigdy nie przestał być środkowym napadu pewnej drużyny ze Starogardu Gdańskiego. Gola strzelił Peruwiańczykom, których nie chronił jeszcze słupek i chorągiewka sędziego (nawiązuję do spotkania z Mundialu w Argentynie – słupek Deyny i nie uznana bramka Szarmacha) – 3:1 dla naszych. Boliwijczykom nie musiał strzelać. Wygraliśmy 2:1, a Latę po rajdzie zakończonym bramką trzeba było niemal reanimować (bez podłączenia do butli tlenowej się nie obeszło). Zaaplikujmy naszym lalusiom z żelem we włosach i pociągiem do gorzałki tournee w rodzaju tego opisanego powyżej. Boruc z pewnością zrzuciłby zbędne kilogramy i Smuda mógłby go powoływać do kadry.

Kazimierz żegnał się z reprezentacją w meczu z tymi, którzy stali naprzeciw u zarania jego kariery. W Mendozie wypadło już czwarte spotkanie polskiego piłkarza wszechczasów z numerem 2 w rankingu a la Maradona, czyli z Rivelino. Obyśmy kiedyś mogli jeszcze zobaczyć tak pasjonujący pojedynek polsko-brazylijski. Trzeszczące słupki i poprzeczki, atomowe strzały, parady bramkarzy. Lubański jak z lat młodości, Boniek bez respektu dla kogokolwiek. Był taki mecz. Deyna w swoim stylu... hop piłkę na skrzydło, Boniek wie, co z nią zrobić. Po chwili futbolówka ląduje w siatce, ale chorągiewka sędziego wznosi się wysoko. To już trzecia bramka nie zaliczona nam w turnieju. Przegrywamy tylko z Argentyną (Puchar Świata) i z Brazylią (jedyni niepokonani). FIFA klasyfikuje nas na 5 miejscu w mistrzostwach, a towarzysze radzieccy mówią: „Gratulujemy Wam trzeciej drużyny Europy”. Tylko my sami nie potrafimy się docenić. Media wciąż piszą o tym, że nasza pozycja w turnieju to 5-8 razem z trzema innymi zespołami. Na przekór oficjalnym dokumentom. Klęska, klęska, klęska. To „Ruscy” widzą sukces, a nasi tylko klęskę. 5 miejsce w moim zdaniem Mundialu wszechczasów. Marzę o podobnym rezultacie, o kimś na miarę Deyny.

Mija 11 lat. Roberto Rivelino z kolegami z drużyny brazylijskiej zdobywa tytuł mistrza świata oldboyów. Za rok odbędzie się podobny turniej. W styczniu 1990 roku 6 wyselekcjonowanych potęg zjeżdża się w jego rodzinnym Sao Paulo. On sam już nie gra, rej wodzi pokolenie Santany – Zico, Eder, Serginho. Brazylia znów jest mistrzem. Polacy dzielnie im stawiają czoła przegrywając tylko 1:2. Gromimy Holandię jak za dawnych lat, tym razem 4:2. Oni też jak dawniej, bo wzorem roku 1974 i 1978 zostają wicemistrzami globu. Pozostaje niedosyt, wszak wysoką lokatę zaprzepaściliśmy w pierwszym meczu z Argentyną. Ach... wracają wspomnienia innego pierwszego meczu. W RFN też graliśmy na otwarcie z Argentyną, a Kazio Deyna dyrygował na 3:2 dla Polski. Styczeń 1990 roku, cmentarz w San Diego. To tam pochowaliśmy swoje szanse. Kilka miesięcy wcześniej kapitan był jeszcze z drużyną, jeszcze grał, jeszcze zdobywał bramki w europejskim turnieju weteranów. Kazia zabrakło tylko raz, na plażach Sao Paulo. Nie było już kolejnego uścisku dłoni z Rivelino. Nie było wspomnień dawnych meczów, gdy obaj stawali po przeciwnych stronach boiska. Byliśmy znowu wspaniali, ale... czym jest statek bez kapitana? To pytanie niestety wciąż nie znajduje pozytywnej odpowiedzi.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #37

     
karolz77
 

Wciąż młody wilk
******
Grupa: Użytkownik
Postów: 1.197
Nr użytkownika: 62.745

KAROL
Stopień akademicki: mgr
Zawód: Prekariusz
 
 
post 14/02/2010, 20:11 Quote Post

Bez wątpienia Kazimierz Deyna. Za umiejętności, wielki talent, klasę i charyzmę.
To był prawdziwy kapitan. Potrafił zmobilizować drużynę w ciężkich chwilach. Wtedy grać z orłem na piersi to był wielki honor. Szkoda tylko że Kaka nie potrafił sobie poradzić z problemami w życiu co przyczyniło się do jego przedwczesnej śmierci.

Poza nim ogromnie szanuję Gerarda Cieślika oraz Lubańskiego. Ze współczesnych to Jacka Zielińskiego i Leszka Pisza, który był świetnym zawodnikiem ale w kadrze kariery nie zrobił.
 
User is offline  PMMini Profile Post #38

     
gtsw64
 

VIII ranga
********
Grupa: Użytkownik
Postów: 4.427
Nr użytkownika: 38.675

Zawód: st.sier¿.sztab
 
 
post 16/02/2010, 4:28 Quote Post

QUOTE
Bez wątpienia Kazimierz Deyna

Był piłkarzem który na boisku głowy urzywał nie tylko do główkowania.
Jego wada to delikatna gra (nie wszystkim się to podobało) - bo przecież piłka to gra kontaktowa.
 
User is offline  PMMini Profile Post #39

     
Krzysztof M.
 

poilu
*********
Grupa: Użytkownik
Postów: 4.513
Nr użytkownika: 19.359

Stopień akademicki: ++++
Zawód: ++++
 
 
post 16/02/2010, 9:36 Quote Post

QUOTE(gtsw64 @ 16/02/2010, 4:28)
QUOTE
Bez wątpienia Kazimierz Deyna

Był piłkarzem który na boisku głowy urzywał nie tylko do główkowania.
Jego wada to delikatna gra (nie wszystkim się to podobało) - bo przecież piłka to gra kontaktowa.
*



Jego największą "wadą" było to że grał dla ...Legii Warszawa
 
User is offline  PMMini Profile Post #40

     
kuki
 

III ranga
***
Grupa: Użytkownik
Postów: 266
Nr użytkownika: 59.865

 
 
post 16/02/2010, 10:06 Quote Post

QUOTE
Jego największą "wadą" było to że grał dla ...Legii Warszawa


A feee,nieładnie....Ja zagłosowałem właśnie na ś.p. pana Deynę.Mimo że od dziecka kibicowałem Lechii Gdańsk.I jak widzę prowadzi w ankiecie.
QUOTE
Był piłkarzem który na boisku głowy urzywał nie tylko do główkowania.


Ostatnio objawił się inny były piłkarz "z głową na karku".Niejaki Ryszard Sobiesiak.Lato to przy nim mały pikuś...
 
User is offline  PMMini Profile Post #41

     
Marthinus
 

VIII ranga
********
Grupa: Moderatorzy
Postów: 3.019
Nr użytkownika: 38.063

Marcin
Stopień akademicki: Mgr
Zawód: Nauczyciel/Archeolog
 
 
post 16/02/2010, 10:09 Quote Post

Swoją drogą ciekawe że ani jednego głosu nie zdobył "Pan Janek" Tomaszewski.Czyżby jego wyczyny z Wembley poszły w zapomnienie? :
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #42

     
gtsw64
 

VIII ranga
********
Grupa: Użytkownik
Postów: 4.427
Nr użytkownika: 38.675

Zawód: st.sier¿.sztab
 
 
post 16/02/2010, 14:00 Quote Post

QUOTE
Swoją drogą ciekawe że ani jednego głosu nie zdobył "Pan Janek" Tomaszewski.Czyżby jego wyczyny z Wembley poszły w zapomnienie? :
No niestety pan Jan jest pamiętany (obecnie) jako raczej nieudolny wręcz karykaturalny prześmiewca i wojownik z PZPN. Natomiast nie pamiętamy że był niezłym bramkarzem, zapewne w trójce światowej. Niestety jego późniejsze słowne ekscesy (np o burdelu i PZPN) zaszufladkowały go jako mało poważnego (może kiedyś znaczącego) sfrustrowanego oszołoma.
Szkoda bo wielkim piłkarzem był!!!
 
User is offline  PMMini Profile Post #43

     
Gronostaj
 

Dławiciel Brabancki
*********
Grupa: Banita
Postów: 5.155
Nr użytkownika: 31.572

Zawód: BANITA
 
 
post 16/02/2010, 19:30 Quote Post

Zapomnieliście chyba wziąć do grona naszych najlepszych piłkarzy wszech czasów jeszcze jednego zawodnika. W tragicznych dla polskiej piłki latach 90. ( osiągnęliśmy wówczas futbolowe dno) wyróżniał się niewątpliwie Citko. Zasługuje na uwagę choćby za słynnym mecz z Anglikami.

Pozdrawiam!
 
User is offline  PMMini Profile Post #44

     
adamos2006
 

Crusader
*******
Grupa: Użytkownik
Postów: 1.518
Nr użytkownika: 19.582

Zawód: technik
 
 
post 16/02/2010, 20:23 Quote Post

Bez przesady Gronostaju.Na liście masz medalistów mistrzów świata,zdobywców Pucharu Europy,wieloletnie gwiazdy ligi i reprezentacji.A kim był Citko?Przez zaledwie 2 czy 3 sezony był co najwyżej wyróżniającym sie zawodnikiem w kraju,który osiągnął wtedy,jak sam piszesz,futbolowe dno.Ile on rozegrał meczów w kadrze?Ile zdobył bramek poza tą na Wembley?Podejrzewam,że było setki lepszych piłkarzy od niego,co nie zmienia faktu,że był moment kiedy wydawało sie,że wyrasta na prawdziwą gwiazdę-przynajmniej naszej ligi.Ale to chyba za mało by trafić na ekskluzywną listę najlepszych polskich piłkarzy wszechczasów.
A z zawodników spoza listy od Citko lepszymi byli choćby W.Smolarek,Furtok czy Juskowiak.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #45

4 Strony < 1 2 3 4 > 
2 Użytkowników czyta ten temat (2 Gości i 0 Anonimowych użytkowników)
0 Zarejestrowanych:


Topic Options
Reply to this topicStart new topic

 

 
Copyright © 2003 - 2023 Historycy.org
historycy@historycy.org, tel: 12 346-54-06

Kolokacja serwera, łącza internetowe:
Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej