|
|
Życie codzienne w PRL-u
|
|
|
|
QUOTE "Stolowa"kosztowala bodaj 85 zl.Pomyliles z "Zytem" Zawsze wydawało mi się, że chodziło o strażacką, ale guzika za to nie dam sobie obciąć przyjmuję, że macie rację. Dawno nie piłem i dlatego!
QUOTE Zarobki w latach 80 zmieniały się tak, że trudno je przytaczać. Na początku dekady kilka tysięcy, pod koniec z pół miliona. Pod koniec lat 80-tych wszystkie poważniejsze transakcje w zasadzie płacono w dolarach.
|
|
|
|
|
|
|
|
[quote=gregski,22/10/2009, 19:45] [quote]"Stolowa"kosztowala bodaj 85 zl.Pomyliles z "Zytem" [/quote] Zawsze wydawało mi się, że chodziło o strażacką, ale guzika za to nie dam sobie obciąć przyjmuję, że macie rację. Dawno nie piłem i dlatego!
Starogardzanin expertow powinien miec pod reka. A powaznie mowiac, to "pewexowska" cena "Zytniej" trzymala sie ceny dolara(oscylowala w cenie dolaropodobnego bonu baltonowskiego).To byl taki polski "rubel transferowy.Cena w Pewexie to 90 centow.Zawsze troche taniej i zawsze byla.Pal diabli, przy jednej flaszce, ale juz imprezy typu wesele, to to "prawie" robilo roznice.Glupie 100 butelek, przy roznicy 15-20 centow to bylo ...
|
|
|
|
|
|
|
|
QUOTE Starogardzanin expertow powinien miec pod reka.
Chwilowo snuję się po saudyjskim wybrzeżu, więc jestem daleko od ekspertów i nawet nie wiem, czy przebywając w tym kraju powinienem poruszać takie tematy. Ciekawe, że pod koniec lat 80-tych niezłe wino "Barenblut”, (czyli Misiakrew) bywało tańsze od "alpagi". Przy ówczesnej inflacji wystarczyło, aby postało miesiąc, dwa na półce i cena nowej dostawy "alpag" była dwa razy większa.
|
|
|
|
|
|
|
|
[quote=gregski,22/10/2009, 20:47] Ciekawe, że pod koniec lat 80-tych niezłe wino "Barenblut”, (czyli Misiakrew) bywało tańsze od "alpagi".
A jaka to byla produkcja?Przy owczesnych barterach (co bylo czesta praktyka) moze to mialo sens?
|
|
|
|
|
|
|
|
Było bułgarskie ale nalepka drukowana po niemiecku. Nawet niedawno zobaczyłem w sklepie, ogarneła mnie nostalgia i kupiłem. Niestety nie smakowało jak za studenckich czasów .
|
|
|
|
|
|
|
|
Kojarzy mi sie cos z tymi bulgarskimi winami, ktorymi Bulgaria placila pod koniec osiemdziesiatych.Jakas firma (import-export) poszla z torbami. To wino bylo rozlewane w Polsce?Taka nalepka z tylu butelki: Rozlewnia Win Importowanych w Toruniu, albo jakos tak?
|
|
|
|
|
|
|
|
Co do wina, to jeszcze w 1980 w winiarni w Krakowie (u licha... nie pamiętam już nazwy - może ktoś przypomni?) można było bez większych problemów (choć oczywiście drożej) Tokaj! I to praktycznie w nieograniczonej ilości!!! Co do cen - to pochodzą z lat 1978-1979. Później wszystko tak szybko zaczęło drożeć, że zapamiętać cen już się absolutnie nie dało.
|
|
|
|
|
|
|
|
Wermuty z win niesiarkowanych mialy przystepna cene.Obowiazkowe radzieckie "szampany" na uroczyste okazje mialy duze wziecie i byly calkiem przyzwoite.Pamietam jak na Nowy Rok sprzedawano po dwie butelki na glowe. Uroczystosci rodzinne tez odbywaly sie inaczej,zjazdy rodzinne na swieta,spanie na podlodze,dmuchane materace itp.sympatyczne niewygody.Kto tam chodzil po hotelach.Kobiety skubaly kury w kuchni,a panowie zaprawiali wodke czy bimberek karmelem.A i jeszcze dojazdy na te wszystkie spotkania.Pociag przy peronie,biegi z tobolkami,walizki wkladane przez okna i wyscigi po miejsca siedzace.Ale najczesciej jazda w zatloczonych niemilosiernie korytarzach.Ceny przejazdow za to byly niskie,czystosc wagonow jakos pomimo uplywu lat pozostaje czesto bez zmian.
|
|
|
|
|
|
|
|
W PRL popularne było pędzenie bimbru. TV lubowała się w informowaniu o kolejnej zlikwidowanej bimbrowni. http://www.youtube.com/watch?v=4j_o-F9Mv7Q Po roku 80 pędzenie, jako m.in. działanie na szkodę PRL, należało do dobrego tonu. Robili to chyba wszyscy. Jako zjawisko masowe znikło z upadkiem komuny.
|
|
|
|
|
|
|
|
Moj ojciec zamiast bimbru robil winko owocowe.Sadze ze pedzenie bimbru bylo nie tyle przejawem patriotyzmu co efektem reglamentacji wodki,a organizm wiadomo potrzebuje. Popularne bylo faktycznie nieslychanie,nawet trafialo na ekrany- n.b.Pan Czechowicz i jego badania nad zawartoscia cukru w cukrze
|
|
|
|
|
|
|
|
W PRL-u przede wszytkom popularne było organizowanie sobie tego wszystkiego czego oficjalnymi kanałami nie można było osiągnąć. Zawsze w każdym większym mieście był jakiś bazar na którym człowiek mógł kupić wszystko to czego w sklepach brakowało. W kategorii odzież, obuwie młodzież zawsze nosiła się zgodnie odpowiednim trendem, bowiem to czego przemysł państwowy nie wyprodukował, wyprodukował przemysł podziemny, bądź zorganizował handel turystyczny. Zawsze możne było kupić na takim bazarze zagraniczne odżywki dla dzieci, mleko dla niemowlaków, pieluchy jednorazowe, podgrzewacze do butelek, wszystko to czego w sklepie brakowało. Z punktu widzenia obywatela po studiach rzetelnie sytuację przedstawił użytkownik komar47. Na początku lat 70-tych wraz z tzw"szerokim frontem inwestycyjnym" młodzi inżynierowie mieli na prawdę szerokie możliwości zrealizowania się w swoim wyuczonym zawodzie. Byli niezłe opłacani i doceniani jako fachowcy. Zdecydowanie inaczej organizowali się ludzie z wykształceniem robotniczym. Tu na ogół obowiązywały dwa etaty. Oficjalny i "podziemny", opisze to na przykładzie PP Polmozbyt, firmy, która w PRL zajmowała się dystrybucją i naprawą wszystkich oficjalnie sprzedawanych w Polsce aut za złotówki. Pracownikiem Polmozbytu byłem w latach 77 - 82 plus rok jako uczeń szkoły zawodowej z wynagrodzeniem w 1976r 700zł plus kartka na cukier.Okres nauki był przede wszystkim okresem bacznej obserwacji pracy stacji obsługi bowiem nic co było widoczne dla oka laika nie było tak naprawdę tym czym było naprawdę. Każdy miał funkcję oficjalną zgodną z zaszeregowaniem i nieoficjalną w kręcącym się ostro, drugim, szarym obiegu gospodarczym.De facto uczyłem się dwóch zawodów naraz: mechanika samochodowego i techniki zarabiania pieniędzy.Po ukończeniu szkoły, zdaniu egzaminów zostałem od ręki przyjęty do pracy w ASO z płacą początkową ok 2000zł, ponieważ na praktykach uczyłem się na diagnostę zostałem przydzielony do strategicznie ważnej brygady diagnostyki i z biegu zacząłem szkolenie dodatkowe na diagnostę co oprócz kursu wiązało się z koniecznością uczęszczania do wieczorowego technikum samochodowego. (bez matury nie można było być już wtedy samodzielnym diagnostą, dzisiaj trzeba mieć inżyniera) Obieg samochodu w serwisie był następujący. Jako ASO zajmowaliśmy się przede wszystkim naprawami gwarancyjnymi Fiata 126p. Przyjeżdża klient „maluchem”, pierwsze co robi w Biurze Obsługi Klienta zgłasza zauważone usterki i czynności serwisowe, które chce wykonać. W BOK rządzi kierownik zmiany on zajmuje się klientem, wysłuchuje jego żalów na auto i ciepło, serdecznie obiecuje pomóc. Następnym ogniwem łańcucha jest diagnostyka czyli tam gdzie pracuję, jedziemy na próbę, klient wykazuje usterki, ew badamy samochód na stanowisku diagnostycznym, wypisywane jest szczegółowe zlecenie plus zapotrzebowanie magazynowe na części zamienne do magazynu części nowych i samochód kierowany jest do jednej z 5 brygad naprawczych celem usunięcia usterek, następnie wraca na diagnostykę, celem sprawdzenia czy naprawy usunęły przyczyny o których wspominał klient, ew jazda próbna celem sprawdzenia i auto wraca do BOK celem rozliczenia usługi. U nas w serwisie klient miał zawsze rację i zawsze kierownik zmiany szedł mu na rękę, ówczesna wiedza społeczna o samochodzie, choćby tak banalnie prostym jak Fiat 126p była znikoma a „maluch” często nie był tylko pojazdem ale spełniał również rolę członka rodziny . Tak praca serwisu wyglądała okiem klienta laika. Faktycznie jednak wszystko było inaczej. Wiadomo, że w PRL-u prawie każda część samochodowa była deficytowa, możliwości pozyskania części fabrycznych dla warsztatów samochodowych prywatnych bez autoryzacji nie było prawie żadnych. ASO miały jednak tzw żelazne zapasy, akumulatorów, opon, reflektorów, linek rozrusznika, uszczelek do silnika itp. żeby wymienić tylko najbardziej deficytowe części do banalnie prostych maluchów. Klientowi, właścicielowi nowego malucha na gwarancji kiedy przyjechał do ASO w owych czasach wymieniano dosłownie wszystko czego zażądał, chętnie nawet wielokrotnie to samo. Bowiem każda wymieniona używana część w PRL-owskiej księgowości dosłownie parowała, zamieniała się w bezużyteczny złom. Faktycznie jednak każda używana, wymieniona część trafiała na ogrodzony zamknięty placyk, wydzielony w części ASO. Tam komisyjnie mniej więcej raz na miesiąc wszystko niszczono i wywożono jako złom. Jednak ta troskliwość i serdeczność kierownika zmiany nie nie była bezinteresowna. Chodziło o to, żeby z każdego gwarancyjnego samochodu pozyskać jak najwięcej jak najbardziej sprawnych elementów z jak najmniejszymi śladami zużycia. One trafiały na ten placyk, tam zaczynał się ich drugi obieg Spora część mechaników po pewnym czasie również i ja prowadziło własne małe warsztaty, ów placyk był miejscem pozyskiwania części do napraw aut już starszych po gwarancji, bardziej leciwych. Części te można było wykupić od kierownika zmiany za dość drobną opłatą a było tego naprawdę ogrom. Pod warunkiem zrzucenia na firmowy placyk złomu z małego fiata w mniej więcej masie równej od wykupionych części. Na te części to była normalnie funkcjonująca podziemna nielegalna giełda która w każdej chwili wyceniała koszt wykupu danej części z placyku. Dzięki temu można było dość dokładnie wycenić koszt usługi dla swoich klientów, których obsługiwało się po godzinach pracy. Jak z dyrekcji przyjeżdżała komisja likwidacyjna celem komisowego zniszczenia części z placyku, robiona była zrzutka na „odstąpienie” od czynności czy ew „niezbyt dokładne jej przeprowadzenie”. Tak więc jak widać z opisu załogo PRL-owskiej stacji obsługi pracowała na dwa etaty, jeden oficjalny a drugi zależy: kierownik zmiany zarabiał na wykupnym z placyku kokosy, diagnosta na kwalifikowaniu tego i owego do wymiany brał wziątka od zainteresowanych pozyskaniem części mechaników, jeden gość dostawał kasę za prowadzenie „nielegalnej giełdy części” i nieźle z tego miał do pensji, paru zajmowało się naprawianiem tych części z placyku bo czasem jednak te maluchy psuły się rzeczywiście a nie na żarty a każda część była jednak na wagę złota i też nieźle z tego mieli, inni prowadzili swoje warsztaty i wychodzili na tym świetnie bo przecież liczba samochodów ciągle rosła, deficyt części był ogromny a mechanik z dostępem do części i to „własny” to był skarb. Tak więc oficjalnie dostawałem na rękę pensję, która na przełomie lat 70-tych i 80-tych stale się dewaluowała a sporo ponad drugie tyle zarabiałem na własnym warsztacie. Klientów miałem zawsze pełno. Oczywiście można napisać,że to wszystko złodziejstwo, ba udział w zorganizowanej grupie przestępczej itp., nawet trochę to w sumie prawda Tylko, że warto wziąć pod uwagę iż nasza ówczesna działalność była po prostu wyjściem naprzeciw tym użytkownikom najpopularniejszego samochodu w Polsce, którzy już pozbawieni zostali ochrony gwarancyjnej (w pewnym okresie lat 70-tych i 80-tych gwarancja na nowe auto wynosiła tylko 6 miesięcy) a samochód był im najczęściej po prostu potrzebny a nie mieli innej możliwości utrzymania go w ruchu bowiem w sklepach wielu części po prostu nie było. PP Polmozbyt jedynym oficjalnym dystrybutorem części zamiennych do wszystkich marek samochodów z krajów socjalistycznych, niestety w sklepach na półkach było pełno wszelkiego rodzaju drobiazgów, które akurat mało do czego komu były potrzebne jak trójkąty ostrzegawcze, apteczki, breloczki do kluczyków plus trochę części z tych co akurat tylko sporadycznie wymagały wymiany.
|
|
|
|
|
|
|
|
Mój ojciec pracował w fabryce obrabiarek, jako kontroler, jakości. Roboty wiele nie miał, bo w planowej gospodarce był zaplanowany procent odpadów i więcej nie wolno było odrzucić. Miał on jednak dostęp do wszystkich maszyn. Z jakichś powodów Marks zakazał produkcji części zamiennych. Jakąś maszynę dało sie od czasu do czasu zbudować, ale części do niej "za Chiny"! Mieliśmy trochę rodziny i sporo znajomych na wsi, tak, więc ojciec dorabiał różne "wichajstry" do samochodów, traktorów, motocykli kosiarek itp., itd., wynosił przez dziurę w płocie i montował gdzie trzeba. Śmiesznie wyglądała brona z zębami z "nierdzewki". W zamian dostawaliśmy produkty żywnościowe.
I tak to działało, Praktycznie każdy dysponował czymś, co mógł wymienić. W czasach kartkowych zawsze u nas były papierosy, chociaż nikt nie palił. Był to wartościowy środek płatniczy.
|
|
|
|
|
|
|
Panhera
|
|
|
Nowicjusz |
|
|
|
Grupa: Użytkownik |
|
Postów: 2 |
|
Nr użytkownika: 59.420 |
|
|
|
|
|
|
Niejasne jednak pozostaje dla mnie: skąd dolary? wycieczki zagraniczne to raz, słyszałem o zawodzie "cinkciarz" - to dwa. Jakieś inne źródła?
|
|
|
|
|
|
|
|
QUOTE Jakieś inne źródła? Rodzina w USA i innych krajach, marynarze, pracownicy wysyłani za granicę przez "Polservice".
|
|
|
|
|
|
|
|
Olbrzymia większość Polaków obywała się bez dolarów czy marek, zarabiała i płaciła w złotówkach.
|
|
|
|
1 Użytkowników czyta ten temat (1 Gości i 0 Anonimowych użytkowników)
0 Zarejestrowanych:
Śledź ten temat
Dostarczaj powiadomienie na email, gdy w tym temacie dodano odpowiedź, a ty nie jesteś online na forum.
Subskrybuj to forum
Dostarczaj powiadomienie na email, gdy w tym forum tworzony jest nowy temat, a ty nie jesteś online na forum.
Ściągnij / Wydrukuj ten temat
Pobierz ten temat w innym formacie lub zobacz wersję 'do druku'.
|
|
|
|