Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
 
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

> Ppłk Tadeusz Majcherczyk - Zdan
     
wojtek k.
 

IX ranga
*********
Grupa: Moderatorzy
Postów: 6.666
Nr użytkownika: 47.450

wojciech kempa
 
 
post 11/08/2010, 7:50 Quote Post

Pozwolę sobie przypomnieć postać pułkownika Tadeusza Majcherczyka ps. „Zdan” z Siemianowic Śląskich... Urodził się 30 stycznia 1906 roku, choć można gdzieniegdzie przeczytać, że urodził się w roku 1905 – to dlatego, że chcąc zostać przyjętym do oddziałów walczących w obronie Lwowa, „dodał sobie” jeden rok życia. Był synem Teofila, dyrektora siemianowickich zakładów cukierniczych „Hanka”, nazywanego w gronie najbliższych „czekoladowym dziadkiem”. W 1918 roku, kiedy miał niespełna trzynaście lat, uciekł z domu i wraz ze swym starszym bratem Lucjanem wziął udział w walkach w obronie Lwowa (w walkach tych jego brat zginął). Potem brał udział w wojnie polsko – bolszewickiej.
Po maturze podjął naukę w Wyższej Szkole Handlowej w Katowicach, pracując równocześnie w Syndykacie Hut Żelaza. Angażował się w działalność patriotyczną. Pełnił funkcję komendanta Związku Rezerwistów w Siemianowicach . Wyróżniał się aktywnością w czasie zbiórek na Fundusz Obrony Narodowej. W 1938 roku wstąpił do wojska. Tuż przed wybuchem wojny współorganizował batalion Obrony Narodowej „Katowice”, który wszedł w skład 201 pułku piechoty rez. (55 dywizja piechoty) jako jego I batalion (Tadeusz Majcherczyk pełnił w nim funkcję adiutanta).
W kampanii wrześniowej przeszedł cały szlak bojowy 201 pułku piechoty – od Katowic i Wyr przez Kazimierzę Wielką i Osiek do Tomaszowa Lubelskiego, gdzie armia „Kraków”, w skład której wchodziła 55 dywizja piechoty, złożyła broń. W bitwie pod Tomaszowem Lubelskim został ciężko ranny i dostał się do niewoli niemieckiej.
Został wywieziony do Oflagu IV C w Colditz (w Saksonii); w maju 1940 r. Niemcy część szpitala obozowego przewieźli do Szpitala Ujazdowskiego w Warszawie; w przywiezionej grupie znalazł się por. Majcherczyk; szybko nawiązał kontakty konspiracyjne; wstąpił do POZ a potem do AK; po wymeldowaniu ze szpitala (1942 r.) zamieszkał w Al. Jerozolimskich pod nr 77; por. „Zdan” działał bardzo aktywnie, był dobrym organizatorem, zjednywał sobie sympatię podwładnych, był nie tylko dowódcą, lecz także przyjacielem i opiekunem; został dowódcą 1 kompanii w batalionie „Łukasiński”, którą w czasie okupacji przygotowywał do przyszłych działań, dowodził nią od 1.08.1944 r. w walkach na odcinkach: Synagoga na ul. Tłomackie, ulice Leszno, Wronia, Krochmalna, Grzybowska przy Towarowej, Nalewki i najdłużej na reducie Bank Polski i „Ryglu” między ulicami Senatorską i Bielańską. Oto jak pierwsze chwile powstania wspomina podkomendny „Zdana” pchor. Jerzy Zarębski ps. „Bazylewicz”:

Kompania moja ostatnie dni i noce lipca 1944 r. spędziła w stanie alarmowym na swym głównym punkcie zbornym - właśnie w domu przy AL Jerozolimskich 77. Była to jednocześnie siedziba sztabu baonu i magazyn broni i amunicji.
Baza wypadowa batalionu „Łukasiński” wyznaczona na Powstanie była jednak w Hotelu Polskim przy ul. Długiej 29. Od początku bowiem mieliśmy walczyć na Starówce. Tam też, na ul. Długą podążały 1 sierpnia pododdziały baonu ze wszystkich stron miasta.
My jesteśmy tymczasem „zagwożdżeni" w AL Jerozolimskich. Niemcy od południa 1 sierpnia patrolują bez przerwy Aleje wozami pancernymi. Przelatują ciężarówkami całe ich oddziały. Na dachu Dworca Głównego ustawili w pozycji horyzontalnej dwa działa przeciwlotnicze 75 mm i biją z nich bez opamiętania w kierunku zachodnim, w rejon wiaduktów nad torami linii średnicowej, gdzie spodziewają się „przecieków" powstańczych z południa miasta na północ. Teraz wyjść, dźwigając amunicję, granaty, ciężkie skrzynki - to śmierć kompanii. Na samym starcie mają tu Niemcy kolosalną przewagę. Musimy jeszcze trochę poczekać.
Około godz. 21.00 pada rozkaz kpt. „Zdana":
- Idziemy!
Uformowani plutonami i drużynami, z łączniczkami i sanitariuszkami pod dowództwem Stanisławy Wieteski, ps. Sawa", wychodzimy na ulicę. W bramie, jak dziś pamiętam, żegna nas uściskami dłoni i serdecznym „Szczęść Boże, chłopaki" - dozorca.
Pod murami domów przeskakujemy szczęśliwie do wiaduktu ul. Żelaznej. Przy samym wiadukcie przypadamy do ziemi: oślepia nas wiązka rakiet i przygniata salwa z pelotek na dworcu. Za późno się jednak, dranie zorientowali: pędem, skuleni, skokami przemykamy po wiadukcie bez strat, na północną stronę wykopu.
Mijamy biegiem długi mieszkalny dom kolejowy przy ul. Żelaznej, gdy osadza nas w miejscu krótka seria z karabinu maszynowego nad głowami i energiczny okrzyk:
- Stój! Kto idzie?!
O rany, to już nasi! Pierwsza placówka na północnej stronie wykopu. Wymiana haseł, słowa pozdrowień („Cześć, koledzy - słyszę - byłbym wam przez omyłkę przypieprzył z tej sikawki"), puszczają nas dalej. Patrzę do góry, skąd dochodził głos wartownika. Siedzi na balkonie drugiego piętra, widać wyraźnie lufę ręcznego karabinu maszynowego.
Dom ten, stara, obdrapana czynszówka, stoi do dziś na rogu ul. Żelaznej i ul. Chmielnej. Balkon -jest. Ten sam! Ile razy tam od lat przechodzę, robi mi się miękko na duszy. To dobry stary druh, towarzysz broni. Zdziwaczałem chyba, bo witam go zawsze i żegnam, idąc wzdłuż ul. Żelaznej raz na tydzień do drukarni, dyskretnym: „Cześć stary! Pamiętasz mnie? Wyłysiałem, nie mam visa, tylko aktówkę, ale to przecież ja!”.
Wkrótce przez Hale Mirowskie docieramy do Hotelu Polskiego. Natychmiast idą w teren grupy „specjalistów": głównie dla zdobycia na Niemcach broni. W Ogrodzie Saskim rozbijamy dwa szwabskie patrole i inkasujemy parę schmeisserów, zapasowe magazynki i hełmy. Zabieram jeszcze pozostałemu przy życiu jeńcowi piękne, nowiutkie saperki, oddaję mu swoje wysłużone, kulfoniaste buciory, uzbrojony i solidnie obuty, zapalam pierwszego powstańczego papierosa. Jeniec w moich kamaszach podaje mi zgrabnie ognia.
- Gut. Liebchen - mówię do niego - du hast doch Talent. Na prawdziwy chrzest ogniowy nie czekaliśmy długo.
- Pierwszy pluton na centralę telefonów, drugi do Synagogi - rozdziela zadania „Zdan” z parabellum w dłoni.
Tempo, tempo! Biegniemy na Tłomackie. Sześciopiętrowy, żelbetonowy gmach. Olbrzymia, żelazna kuta brama. Silna załoga niemiecka. Trudno podejść, walą z wielu luf rzęsiście, jak na gangsterskim filmie. Od Synagogi dolatuje huk rozrywających się granatów. To drugi pluton już działa. Mój Boże, tam jest „Bors", mój brat.
- Druga drużyna - wal po oknach! Szybko! Pierwsza - granatami w bramę! - ryczy „Wodzyński”.
Warczą pistolety maszynowe. Sypie się szkło z okien, huk ogłuszający. Podbiegamy, zaasekurowani, do bramy i podkładamy granaty. Rąbnęły. Wyrywają wraz z bramą istną fontannę kamieni i odłamków z płyt chodnika. Wbiegamy w tuman pyłu do budynku. Nie ma nikogo na parterze!
Słychać strzały z pierwszego piętra. Aż się tani kotłuje. Wrzaski, przekleństwa, seria za serią. W jednym z pokojów wpadam na chłopaka z mego plutonu. Skąd tu?
- Dostaliśmy się z ulicy przez okna, po drabinkach sznurowych - dyszy. Z pobliskiej Synagogi strzały cichną. Co tam się stało? Ale przecież tu, w tym gmachu, musimy wyżej.
Piętro po piętrze, torując sobie drogę granatami, wypieramy Niemców stopniowo aż na dach. Twarde, cholery. Tam się jednak poddają. Jest ich około 20. Utłuczonych sporo. Bierzemy broń, całe kubły amunicji, zapasy żywności. Znajduję... parę rewolwerów.
Wbiega łącznik. Jest meldunek: Synagoga wraz z „parafią" zdobyta.
Po jakichś 15 minutach usłyszeliśmy warkot czołgowych silników. Czekaliśmy na podejście nieprzyjaciela w całkowitym spokoju z determinacją. Pod ręką każdy miał butelki z mieszaniną nafty i benzyny, a na piechotę - broń palną, co kto miał: steny, błyskawice, karabiny i pistolety.
Atakowały nas cztery czołgi: dwa, posuwające się po lewej stronie jezdni ul. Chłodnej, ostrzeliwały z dział okna domów po południowej stronie ulicy, inne dwa, jadąc po południowej stronie jezdni, strzelały do okien domów, stojących po stronie północnej.
Ogarnęła nas zgroza, przed czołgami szła w milczeniu gęsta ława zakładników-cywilów. Były to w większości kobiety i dzieci. Działa i cekaemy strzelały do nas nad ich głowami.
Co robić?
Nie możemy strzelać do kryjącej się za plecami zakładników piechoty. Trudno rzucać butelki na czołgi, mające bezpośrednią styczność z zakładnikami.
Atakujące czołgi podeszły wraz z zakładnikami blisko, na odległość około 100-120 metrów od barykady. Zatrzymały się w miejscu, gdzie niegdyś było kino Kometa. Nagle podchorąży, kierujący dotychczas ogniem naszego ckm-u z południowego zaułka barykady pod oknami mej pozycji (pchor. Zygmunt Sowiński, ps. „Ostoja”, z baonu „Chrobry I”), krzyknął donośnie do zakładników:
- Ludzie!!! Biegiem do barykady! Po obu stronach ulicy, pod domami! Środek wolny!
Zakładnicy zorientowali się momentalnie w sytuacji i słuchając rozkazu, rozsypali się na dwie strony, przypadając pod murami domów i przemykając pod ogniem niemieckim w kierunku barykady. Wielu padło, część jednak dobiegła szczęśliwie.
Środek jezdni był wolny. Czołgi widoczne jak na dłoni. Jechały dalej, hucząc silnikami.
- Stało się nagle coś wprost nieprawdopodobnego. Do czołgu, na którego pancerzu pod lufą działa leżało małe dziecko, skoczyło z boku, jak trzy błyskawice, trzech ludzi. Byli to: plutonowy Stanisław Borowiecki, ps. „Znicz”, przed wojną marynarz i podchorążowie Józef Zarębski, ps. „Bors” oraz Józef Kamiński, ps. „Jastrzębiec”. Biegnąc, „Bors” i „Jastrzębiec” strzelali z biodra do kryjących się za czołgiem niemieckich piechurów z pistoletów maszynowych, a „Znicz” wspiął się po gąsienicy na pancerz czołgu i ściągnał spod lufy działa dziecko. Osłaniany ogniem kolegów, „Znicz” zdołał odskoczyć z dzieckiem pod mur kamienicy. Gdyśmy potem rozmawiali, powiedział nam, że w domu zostawił własne 4-miesięczne dziecko.
Załoga niemiecka wybita co do nogi. Ostatnich zastrzelili chłopcy z II plutonu znajdującego się na dachu. „Bors“ zdobył schmeissera. Zaraz tu będzie.
Wieczorem dowódca kompanii przesyła do dowódcy batalionu pierwsze wnioski na Krzyże Walecznych.


Dzień 6 sierpnia zastał Tadeusza Majcherczyka - Zdana na Woli, na którą to Niemcy przypuścili gwałtowny szturm. Tak wydarzenia z tego dnia wspomina pchor. Jerzy Zarębski ps. „Bazylewicz”:

6 sierpnia 1944 r. Wola Powstanie Warszawskie. Razem z grupą bojową wydzieloną z l kompanii szturmowej, wchodzącej w skład Batalionu Armii Krajowej im. Waleriana Łukasińskiego ze Starówki, obsadzaliśmy pozycje obronne w rejonie skrzyżowania ulic Chłodnej i Wroniej. Przybyliśmy ze Starówki na pomoc ciężko walczącej Woli. W poprzek ul. Chłodnej, przy przecięciu jej z ul. Wronią, wznosiła się wysoka, solidnie zbudowana barykada. Właśnie domy po obu stronach (północnej i południowej) ul. Chłodnej, przyległe do tej barykady oraz znajdujące się na jej zachodnim przedpolu, obsadzone były przez powstańców. Oprócz żołnierzy z mojej grupy, z „Łukasińskiego” - znajdowali się tam żołnierze z batalionu „Chrobry I”, dowodzeni przez kpt. Gustawa Billewicza, ps. „Sosna”. Naszą grupą dowodził por. Tadeusz Majcherczyk, ps. „Zdan”, dowódca 1 kompanii batalionu „Łukasiński”. Mój brat kpr. pchor. Józef Zarębski, ps. „Bors” i ja, w stopniu plutonowego podchorążego, byliśmy dowódcami drużyn.
Niemcy, a ściśle mówiąc brygada SS Dirlewangera, atakowali od kilku dni wzdłuż ulic Wolskiej i Chłodnej, kierując się na wschód. Najcięższe walki miały miejsce 6 sierpnia. W ciągu tego jednego dnia - atakowali co najmniej siedmiokrotnie, przy użyciu kilku kompanii, rozwścieczonych powstańczym oporem, żołdaków.
Kiedy ataki piechoty nie przyniosły efektu, Niemcy puścili do natarcia czołgi. Właśnie one, wraz z postępującą pod ich osłoną piechotą, szturmowały wielokrotnie naszą barykadę. Bezskutecznie. Obrzucane przez nas gradem butelek samozapalających z okien domów obok barykady, za każdym razem musiały się wycofać pod groźbą spalenia.
Byliśmy już bardzo wyczerpani nieustanną walką. Mało mieliśmy amunicji. Niemcy, po każdorazowym cofnięciu się do ul. Towarowej, ponownie ruszali do ataku i ponownie musieli się wycofywać.
Korzystając z chwilowej przerwy w wymianie ognia siedziałem przy oknie domu przylegającego od strony południowej do barykady na ul. Chłodnej.
Nasza pozycja znajdowała się na pierwszym piętrze, w lokalu jakiejś wytwórni rymarskiej: w salach były jeszcze maszyny, resztki skór, pasy transmisyjne, warsztaty. Moi koledzy pilnowali innych okien.
Na czołgi runęła lawina ognia z obu stron barykady i z okien domów. Rozgorzało istne piekło. I w tym piekle, w gęstym sinym dymie od wybuchów granatów, w huku bijących gęsto dział czołgowych i jazgocie serii pistoletów maszynowych - zabrzmiał z barykady silny głos podchorążego Sowińskiego. Zaintonował on Rotę.
Nie rzucim ziemi skąd nasz ród!
Po paru sekundach, Rotę śpiewali całą piersią wszyscy powstańcy, ci z barykady, i ci z pozycji w domach po obu stronach ul. Chłodnej. Śpiewałem i ja, a obok mnie, rzucając butelki na niemieckie czołgi, moi koledzy z kompanii: Stanisław Lubański, ps. „Wolski”, Tadeusz Derlicki, ps. „Holdek”, Augustyn Jankowski, ps. „Czarny”, Wojciech Drzymulski, ps. „Ziemowit”, Zygmunt Frysz, ps. „Lech” i inni. Z parteru, z bram warczały automaty „Borsa”, „Jastrzębca” i „Znicza”. Zacięty to był, zdesperowany, straszny śpiew. Tylko jedna zwrotka, kilka razy powtarzana.
Niemcy nie wytrzymali, musieli się cofnąć. Spalony czołg wzięli na hol i odciągnęli do ul. Towarowej. Nie pozbierali nawet trupów swych poległych, leżących na jezdni. Nasze pozycje ziały wprost ogniem.
Wieczorem tego dnia musieliśmy się wycofać. Nie było już amunicji. Odchodziliśmy ostatni, a za nami została męczeńska Wola.


12 sierpnia kpt. „Zdan” został ranny odłamkiem w klatkę piersiową, ale nie opuścił swoich żołnierzy i w dalszym ciągu dowodził swoją kompanią. 18 sierpnia został mianowany dowódcą batalionu „Chrobry I”, który walczył w rejonie Pasażu Simonsa. 22 sierpnia 1944 r. został ciężko ranny; trafił do szpitala przy ul. Długiej 7. 2 września oddziały powstańcze opuściły Starówkę, ewakuując się kanałami do Śródmieścia. Niestety, Tadeusza Majcherczyka – Zdana nie można było, z uwagi na jego obrażenia, zabrać. To, co się wówczas stało opisuje Helena Kłosowicz ps. „Monika”:

22 sierpnia 1944 r. na redutę Pasażu Simonsa spada lawina niemieckiego ognia. W chwili, gdy znajdowałam się na parterze, w okno drugiego piętra trafił pocisk, którego odłamki raniły ciężko kpt. Tadeusza Majcherczyka, ps. „Zdan”, od 18 sierpnia - rozkazem mjr. „Sosny” - dowódca batalionu „Chrobry I”. Natychmiast, wraz z sanitariuszkami, przenosiłyśmy go do szpitala polowego, w piwnicy domu przy ul. Długiej 16. Dwie głębokie rany klatki piersiowej, jedna prawego barku i poniżej kolana lewej nogi okazały się ciężkie. Po dokładnym oczyszczeniu ran z odłamków i założeniu na nogę ochronnej szyny - postanowiłam zostać przy „Zdanie”. Zwróciłam się do mjr. „Sosny” z prośbą o zwolnienie mnie z dotychczas wykonywanych funkcji sanitariuszki oraz łączniczki i wyrażenie zgody na stałą opiekę nad kpt. „Zdanem”. Szpital przy ul. Długiej 16, po silnym bombardowaniu 27 sierpnia, stanął w płomieniach. O godz. 23.00 przy pomocy ludności cywilnej, wraz z siostrą Janiną Kwiatkowską (obecnie Gawrońska), ps. „Łukasz”, przeniosłyśmy wszystkich rannych do szpitala polowego obok, przy ul. Długiej 10.
Pierwszego września 1944 r., po 31 dniach walki i pełnej heroizmu obrony Starego Miasta, dowództwo - wobec beznadziejnej sytuacji - wydało rozkaz wycofania się walczących do Śródmieścia. Nie wszystkim jednak dane było wycofać się z piekła Starówki. W szpitalach polowych leżało wielu ciężko rannych żołnierzy powstańczych, których stan nie zezwalał na ewakuację. Los ich zdawał się przesądzony, bowiem po drugiej stronie szpitala centralnego przy ul. Długiej 7 (dawne Ministerstwo Sprawiedliwości), a więc w odległości około 100 m znajdowali się już hitlerowcy.
Tego dnia około godz. 20.00 zameldowałam się w kwaterze mjr. „Sosny” z prośbą o zezwolenie na pozostanie z oddziałem por. Maciejowskiego i ppor. Jackowskiego na Starówce jako ochrona rannych. Mjr „Sosna” po długim namyśle i bezowocnych perswazjach, wyraził zgodę, dając mi specjalną przepustkę. Dokument ten - dziś już historyczny - przechowuję wraz z kilkoma innymi, jako bezcenną pamiątkę tamtych dni.
Pamiętam dobrze ten czerwony, gorący od ognia i duszny od dymu wieczór. Ostatnie oddziały w ciszy grupują się przy włazie do kanału. Przesuwają się przede mną szeregi zmęczonych żołnierzy, o starych wychudłych twarzach, w których tylko oczy płoną gorączkowym blaskiem i silną wolą zemsty i zwycięstwa... Z szeregów wybiegł do mnie na moment mój wierny towarzysz z konspiracji i walk, potężny i dzielny Jerzy Pawłowski, ps. „Rudy”, raz jeszcze prosząc bym zeszła do kanału, bym wykorzystała ostatnią szansę ratunku. Trudno mi jednak było oderwać się od barykady, przy której żegnałam odchodzących. Starówka stała się moim najukochańszym skrawkiem ziemi ojczystej - i tu postanowiłam zostać do końca wielkiej niewiadomej.
Na drogę dalszych walk i „na szczęście” dałam „Rudemu" swego visa. Tu już nie będzie mi potrzebny. Mocnym uściskiem rąk żegnałam towarzyszy z barykad. Cicho znikali w otworze włazu. A potem zaczął się drugi atak dramatu. Pierwsze wrażenie - to śmiertelna cisza, przerywana chwilami gruchotem spadającej cegły, chrzęstem blachy, sykiem płomieni... Bezdenna samotność, przerażająca pustka opuszczonych domów, ulic, barykad. Powoli, wraz z „Łukaszem”, schodzimy do piwnic szpitalnych. W słabych płomykach świec widzimy kilkadziesiąt par oczu ze zgrozą wpatrzonych w nasze twarze.
- Jak to? Poszli? Pozostawili nas na pewną śmierć? Bez ratunku?
- Doktor „Wnuk” obiecał, że wrócą po nas... bądźcie spokojni, przecież my też jesteśmy z wami... - mówię.
Jak ciężko kłamać, jak ciężka jest walka zdrowych organizmów z psychiką chorych ludzi. Nie wolno dopuścić do załamania się tych kalekich, bezbronnych bohaterów. Przystępujemy do zmiany opatrunków, nucąc przez łzy żołnierskie piosenki. Naraz wpada jakaś kobieta z krzykiem, że mury nad nami palą się. Wybiegam na podwórze i cofam się oślepiona ogniem. Nie ma chwili do stracenia. Biegnę do szpitala polowego przy ul. Długiej 7 z prośbą o pomoc i nosze. Nosze dostaję - ludzi jednak brak. Gdy prośby nie pomagają, pod groźbą rewolweru „Zdana” zmuszam kilku wystraszonych cywilów z sąsiednich kamienic do pomocy.
Wśród syczących płomieni udało nam się wynieść wszystkich rannych -początkowo do szpitala przy ul. Długiej 10, a po czterech godzinach do dwóch sal szpitalnych na pierwszym piętrze szpitala polowego przy ul. Długiej 7.
Kilku ciężko rannych chłopców dostaje krwotoku. Jesteśmy bezradne. W poszukiwaniu środków dezynfekcyjnych i opatrunkowych przebiegam wszystkie sale olbrzymiego gmachu. Widok przerażający w swej grozie. Setki rannych od kilku dni bez opatrunków, leżą na gnijących od ropy i krwi barłogach. Ciała zżarte ropą i gorączką upodobniły tych ludzi do szkieletów. Oczy... tylko oczy żyją wpatrzone błagalnie. Opuchnięte usta szepczą: pić... pić... opatrunek... Ręce chwytają kurczowo moje nogi - usiłują zatrzymać.
Gdzie personel tego szpitala? Gdzie ordynator płk „Tarło”? Znalazłam wreszcie w piwnicach kilka sióstr, ale wyczerpane fizycznie i nerwowo nie są zdolne do jakiegokolwiek wysiłku.
Godzina 24. Bezradna wracam do swoich dwóch sal. Lawirując między rannymi i konającymi, potykam się o jakiś przedmiot i z przerażeniem stwierdzam, że to karabin. Przez głowę moją przebiega myśl jak błyskawica: zrewidować sale. Jak wpadną Niemcy i zauważą broń - wymordują wszystkich. Wielu rannych ma mundury powstańcze, zdobyczne „panterki”, buty wojskowe, pasy, hełmy, furażerki z orłami, opaski biało-czerwone. Natychmiast trzeba to zlikwidować - nadać szpitalowi charakter cywilny. Mobilizuję sanitariuszki i skrupulatnie zbieramy wszystko co nosi znamiona wojskowo-powstańcze. Chłopcy, chociaż ciężko ranni, nie chcą oddawać ukrywanej broni. Po perswazjach jednak ustępują. Broń i amunicję zakopujemy w gruzach wypalonych piwnic, pozostałe rzeczy palimy na dziedzińcu szpitala...
Drugi dzień września. Godzina 4.30. Upadamy ze zmęczenia, spragnieni i głodni. Znajdujemy jeszcze listę (niekompletną) rannych, chorych i zmarłych. To bardzo ważny dokument. Chowam go do małej teczki, z którą nie rozstaję się, w której znajdują się różne dokumenty „Zdana”, notatki, rozkazy, szkice sytuacyjne. Dokumenty te zawijam w bandaże i umieszczam na własnym brzuchu pozorując opatrunek.
Godzina 6.30. Na barykadach, w pustych oknach, nad fragmentami bram ludność cywilna wywiesza białe flagi. Wtargnięcie Niemców jest nieuniknione. Nerwy nasze napięte są do ostatnich granic. By skrócić mękę oczekiwania na spotkania ze śmiercią - robimy opatrunki wykorzystując strzępy chustek i bielizny.
Godzina 7.00. Ciszę przerywają nagle chrapliwe okrzyki w języku niemieckim. Dochodzą początkowo z dziedzińca, a następnie z klatki schodowej. Ręce nasze nerwowo drżą - nie przerywamy jednak pracy. Spoglądam na „Zdana”: lekko uniesiona głowa, twarz blada jak opłatek. Obiegam spojrzeniem legowiska rannych, zatrzymuję wzrok na ulubieńcu „Zdana”, pchor. Józefie Kamińskim, ps. „Jastrzębiec”. Po wychudłej twarzy spływają kropelki potu -jest ciężko ranny w lewą nogę. Na moją salę nr 7 wbiega z bronią gotową do strzału dwóch SS-manów. Starszy z nich spostrzegł, że jestem w fartuchu lekarskim i gumowych, chirurgicznych rękawicach. Bierze mnie za lekarza. Następuje szybka rozmowa:
- Lekarz?
- Tak.
- Ci wszyscy to bandyci?
- Nie - to wyłącznie ludność cywilna. Wojsko odeszło w nieznanym kierunku, zabierając swych rannych, środki opatrunkowe i resztki żywności.
- Jaki stan liczebny chorych?
- Wszystkich, w całym szpitalu około 700 ludzi.
Ostrym wzrokiem przebiega po rannych, wśród których przeważa młodzież.
- Czy dla starców macie osobne sale? - ironiczny głos i wściekłe spojrzenie.
- Nie, starych ludzi jest bardzo mało, bo przebywali w piwnicach, młodzi natomiast ratowali swoje płonące domy, nosili wodę, starali się o żywność. Odłamki, kule i płomienie nie wybierały, dlatego tyle młodych ofiar.
SS-man spojrzał na zegarek: - Za godzinę otrzymacie żywność i środki opatrunkowe.
Raz jeszcze badawczo spojrzał mi w oczy, zaszwargotał coś cicho do towarzyszącego mu żołnierza i - wyszli, lekkie odprężenie. A więc nie jest tak beznadziejnie - jest szansa życia. Przebiegam wszystkie sale, oznajmiając radośnie zbliżającą się pomoc. Ranni ożywili się, nadzieja zaczęła barwić ich sinoblade twarze; oczy promienieją iskrami radości. Z piwnic i zakamarków wypełzają sylwetki w białych fartuchach, zaczynają krzątać się koło rannych. Tak minęła godzina. Opatruję właśnie rany „Zdana”, gdy nagle słyszę strzał. Jeden, drugi, trzeci, coraz częstsze, coraz bliższe. Mam pewność, że to na parterze gmachu. Przeskakuję między rannymi, chcę dotrzeć do drzwi, by sprawdzić co się dzieje. Drogę zagrodził mi wysoki SS-man, z rewolwerem w ręce: pchnął w kierunku klatki schodowej: - Raus... die ver-fluchte Banditen...
W tej chwili przestałam się łudzić. Obiecany ratunek - to banda zwyrodniałych zbrodniarzy w znienawidzonych mundurach SS, własowców i Ukraińców. Przerażone, sterroryzowane sanitariuszki wychodzą na klatkę schodową, a następnie na dziedziniec szpitalny. Wykorzystując chwilową nieuwagę żołdaków, za ich plecami przeskakuję z powrotem do sali. Wpatrzone w rannych, w „Zdana”, w jego oczy pełne grozy, otępiała - nie ruszam się z miejsca. SS-man repetuje broń i zbliża się do mnie.
Nagle „Zdan” unosi głowę z noszy i mocnym głosem mówi: - Monika! Wyjdź! Natychmiast wyjdź - to rozkaz!
Przyzwyczajona do wykonywania rozkazów, zasugerowana wychodzę powoli na schody. Oczom moim przedstawia się mrożący w żyłach krew widok. Kałuże krwi, jęki niedobitych, trzy żywe pochodnie... wyjące zwierzęcym głosem. Jeden ze zbrodniarzy okutym butem kopie w twarz leżącego na schodach młodego chłopca... Na podeście półpiętra leży zwinięta w kłębek młodziutka dziewczynka, a rozkraczony żołdak z rechotem strzela do niej. Zbir zwrócił się w moją stronę, chwycił mnie za kark i mocnym kopnięciem zrzucił na parter. Poczułam, że ktoś szybko mnie schwycił i wyprowadził na dziedziniec. Obejrzałam się już w bramie na swego dobroczyńcę, był to kpr. „Wraga” z AL, który z trudem poruszał się na strzaskanej stopie.
Tuż za bramą, na dziedzińcu leży kwadratowe płótno ze swastyką. Po lewej stronie stoi grupa oficerów. Po prawej - stłoczony personel szpitalny i ranni, którzy mogli poruszać się o własnych siłach. Dołączyłam do tej grupy. Tuż obok mnie stoi siostra „Łukasz” i Danuta Siemaszko, ps. „Danka”, która ochotniczo zgłosiła się do pomocy mi w szpitalu. Następuje rozkaz opuszczenia szpitala. Grupa, składająca się z około 400 osób, powoli odchodzi w kierunku wyjścia, prowadzącego na ul. Podwale. Słychać strzały, a każdy strzał - teraz w drugim skrzydle szpitala - to cena jednego życia. Nie, nie mogę tak odejść. Dokąd jest jeszcze nadzieja uratowania, chociaż jednego człowieka z tego potwornego piekła, trzeba pomóc nadziei. Szybko, niepomna na nic, biegnę w kierunku bramy. Widzę, że „Łukasz” i „Danka” biegną za mną. Pod ścianami domu wpadamy do bramy. Na schodach, prowadzących do moich sal, zagradza mi drogę starszy wiekiem żołnierz:
- Halt! Dokąd?
- Proszę puścić, po męża i siostrę...
- No... schnell... „pręko... pręko”...
Krew... pełno krwi. Rozszarpane kulami trupy, okropny zaduch tlących się ciał. Gdzie niegdzie jeszcze błagalnie wyciągnięte ręce.
Oczy oszalałe grozą, zwykłym ludzkim strachem, błyszczące od łez i jeden wielki krzyk rozpaczy: „Ratujcie!”
„Łukasz” wyprowadza już swoją siostrę Irenę Kwiatkowską, ps. „Joanna”, bosą, w poszarpanej koszuli. I znów ten przeklęty SS-man, i strzał tuż nad barłogiem „Zdana”. Jeden skok - jesteśmy już przy nim. Chwytam go pod ramiona, podnoszę. „Zdan” szarpie się: - Puść, zostaw, przecież wiesz, że nie mogę chodzić - mówi, widzę, że jest w szoku z determinacją uderzam go w twarz: - Tadeusz, musisz! Słyszysz - musisz!
Dźwiga się. Przy pomocy „Danki” wleczemy go szybko w kierunku klatki schodowej. Przechodząc obok „Jastrzębca” - „Zdan” już przytomnie mówi:
- Wstań, chodź za nami. Biedny „Jastrzębiec” usiłuje podnieść się, ale po chwili bezwładnie opada na swój barłóg. Wynosimy na dziedziniec zwisającego na naszych ramionach „Zdana”. Od progu przez dziedziniec „Zdan” musi iść sam, lekko przez nas podtrzymywany. Każdego ciężko rannego, grupa oprawców, stojąca po lewej stronie dziedzińca, kazała podprowadzić do ściany i zabijać strzałem w tył głowy. Kilkanaście trupów leży już pod ścianą. Nie wiem, czy po raz drugi zobaczę w życiu tak nadludzki wysiłek, taki hart ducha: oto o własnych siłach szedł człowiek, którego noga kwalifikowała się do amputacji, a plecy i piersi broczyły krwią. Dochodzimy do grupy oficerów-selekcjonerów. Do moich uszu dobiega beztroska rozmowa - jak na defiladzie. Zahaczyli spojrzeniem o naszą trójkę. Z ust jednego z nich pada słowo - wyrok: Links! - i szpicruta wskazuje na „Zdana”. A więc pod ścianę. Zachwiał się „Zdan” - w tej samej jednak sekundzie pchnęłam go mocno przed siebie jednocześnie zasłaniając. Zbrodniarze o dziwo, na chwilę oniemieli, zaskoczeni. Wykorzystując ten moment, wyniosłyśmy mdlejącego już „Zdana” przed gmach na ul. Podwale. Tu oczekiwała cała grupa ludzi wypędzona ze szpitala.
Ustawiono nas piątkami przed czołgiem skierowanym lufą na Stare Miasto. Spoglądam na „Zdana” - sinozielona twarz, mokra od kropel potu. Hitlerowcy okrążają naszą grupę, jak sępy. Właśnie jeden podnosi wolno karabin i celuje. Zasłaniam swego dowódcę, żołdak zbliża się powoli do mnie. Szybko zrywani z szyi złoty łańcuszek z pięknie rzeźbionym krzyżykiem i wyciągani rękę w kierunku oprawcy. Chciwie spojrzał na moją dłoń, opuścił karabin, drapieżnie wyrwał tę cenną dla mnie pamiątkę i... odwrócił się.
Pada komenda do dalszego marszu. Niebo błękitne, pełne słońca. Jest męczący, dokuczliwy upał. Brniemy ulicą Podwale w kierunku pl. Zamkowego - krok po kroku, potykając się na piętrowych zwaliskach gruzu, popychani kolbami, bici po twarzach. „Zdan” zwisa na moich i „Danki” ramionach, niemal go niesiemy. Od czasu do czasu podpiera się zdrową nogą. Byle dalej od tego piekła, które mogłoby być idealnym wzorem dla nieśmiertelnego Dantego.
Nasza trójka zostaje coraz bardziej w tyle. Ślad naszej drogi znaczymy strugami krwi z ran „Zdana” i naszych pokaleczonych stóp (przed opuszczeniem szpitala kazano nam zdjąć obuwie). Spieczone z wysiłku i pragnienia wargi z bólu pękają. Czuję jak krople krwi spływają po brodzie. Często mijamy drgające jeszcze ciała niedobitych. Grupa pędzonych w zastraszającym tempie maleje... Dobrnęliśmy wreszcie do wylotu pl. Zamkowego, „Danka” płacze i skarży się jak dziecko: - Moniko - przebacz, ja już nie mogę... Chcę jej dać chwilę odpoczynku, oplatam więc ręce „Zdana” na szyję, nisko pochylam się by dźwignąć go na plecy. Do dnia dzisiejszego nie wiem, jak zdołałam przenieść „Zdana” niemal na środek pl. Zamkowego. Padam z nim razem w gruzy, tuż obok Kolumny Zygmunta, powalonej, zdruzgotanej uderzając o nią czołem. Widziałam, jak pozostał na niej ślad mojej krwi. „Zdan” był nieprzytomny. „Danka” skulona, z głową między kolanami rozpaczliwie szlocha. Widzę to - i jest mi już wszystko jedno. Nie usiłuję nawet podnieść się. Czekam na zbawczą serię kul. I oto zbliża się do nas starszy żołnierz. Chwilę patrzy, a potem wyciąga ręce z manierką i podając cicho mówi:
- Langsam... langsam... Ihr seid schon auster Gefahr...
Z trudem chwytam sens jego słów. Dziwne - skąd w tej sferze dzikich bestii znalazł się człowiek. Delikatnym ruchem odchyla mi głowę i wlewa do ust wino czy wódkę - nie wiem. Miałam uczucie, że połykam ogień. Poi także „Zdana” i „Dankę”. Czuję przypływ sił, odruchowo poprawiam bandaże na brzuchu, stawiam na nogi „Dankę” i znów bierzemy na ramiona naszego dowódcę. Ruszamy przed siebie. W małej grupie - kulejemy ostatni. Dochodzimy do rogu ul. Mariensztat. Z około 400 ludzi, którzy wyszli ze szpitala, zostało nas około 30 osób. Nie wiem, nie umiem powiedzieć co z tą resztą się stało. Wiem, że padali zmęczeni, nieprzytomni. Wiem, że byli zabijani, wiem że byli żywcem paleni. Złączeni wspólną niedolą, otępiali na salwy egzekucyjne, czekaliśmy na ostatni akt swojej Golgoty.
Z uczuciem dziwnej ulgi słyszę słowa:
- Dwie kobiety i ten ranny mężczyzna - tu do nas!
Ciągniemy „Zdana” i dochodzimy do grupy kilkunastu żołdaków. Oparłyśmy się wraz ze zwisającym na naszych ramionach „Zdanem” o mur narożny ul. Mariensztat - twarzami do otaczających nas oprawców. Rozstępują się. Wykrzykując słowa pełne nienawiści i szyderstwa, sześciu żołnierzy staje naprzeciw nas w odległości pięciu, może sześciu kroków, manipulując koło broni. Każą nam odwrócić się twarzami do ściany - nie reagujemy na ten rozkaz. Spojrzałam na niebo takie pogodne, lekko przyćmione dymami spalenizny. Nad głową przeleciał gołąb. Lawina wspomnień o domu, o najbliższych, aż dziw, że tyle ich mogło być bezładnych, beznadziejnych ostatnich. Spojrzałam na pluton egzekucyjny. Karabiny wolno podnoszą się do wysokości ramion i zastygają w tej pozycji. Trwa to zbyt długo, nie wytrzymuję nerwowo i krzyczę:
- Na co czekacie, strzelajcie... Moja nienawiść urasta do takich rozmiarów, że chociaż czuję już powiew śmierci, otwieram usta, by rzucić im w twarze całą gorycz swej pogardy - gdy słyszę cichy szept „Zdana”: - Policzę do trzech i razem krzykniemy Jeszcze Polska nie zginęła”... - i w tej samej sekundzie słyszę dobiegający z głębi Krakowskiego Przedmieścia pojedynczy mocny okrzyk: - Halt! Halt! Nicht schissen!!! - Za chwilę wpada oficer niemiecki, w rozpiętym mundurze, bez nakrycia głowy, o bezkrwistej twarzy i staje przed żołnierzami. Daje rozkaz natychmiastowego przerwania rozstrzeliwań. Przez kilka minut mówi coś szybko podniesionym głosem, a następnie wycierając chustką czoło i twarz - zwraca się do nas. Bardzo uważnie, kolejno przygląda się nam. W uszach coś brzęczy... oczy zachodzą mgłą, a potem coraz większe szersze kręgi, słońce gaśnie - a ja lecę miękko w przepaść bez dna.
Po raz pierwszy w życiu zemdlałam. Z omdlenia obudził mnie smak gorzkiej, żołnierskiej kawy. Siedzę plecami oparta o mur. Obok mnie leży „Zdan” na pół przytomny. „Danka” klęczy, ocierając mi twarz i czoło. Nade mną stoi pochylony oficer - wybawca. Zaczynam rozumieć poszczególne słowa. Staramy się porozumieć dziwną mieszaniną słów polsko-niemiecko-francuskich. Po zapewnieniach z mej strony, że jesteśmy ludnością cywilną, że ja jestem lekarzem, mężczyzna, to mój mąż, a młoda dziewczyna studentką medycyny - zażądał od żołnierzy opatrunków kieszonkowych, kawy, chleba.
Naszym wybawcą okazał się Austriak dr Peter Müller. Pomógł on jeszcze wielu osobom. „Zdan" przeżył Powstanie, utracił jednak nogę. Mnie zaś losy wojenne rzuciły do Pruszkowa. Moje mieszkanie przy ul. Pańskiej zostało zrównane z ziemią, musiałam więc rozstać się z moją ukochaną Warszawą i szukać schronienia u moich rodziców.


Jak opowiadała córką „Zdana”, Danuta Wyrwik, ranną nogę trzeba było amputować, bowiem wdała się gangrena. 1 maja 1945 r. Tadeusz Majcherczyk wrócił do Siemianowic, gdzie swoją rodzinę zastał w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Żonę, która wróciła z wrześniowej tułaczki spod Lublina do domu, Niemcy wyrzucili z mieszkania, ponieważ nie przyjęła volkslisty. W nowej, komunistycznej rzeczywistości mieszkanie Majcherczyków nachodzili z kolei miejscowi funkcjonariusze UB. Mimo zabiegów o pracę, major Majcherczyk wszędzie spotykał się z odmową. Ostatecznie wyjechał z Siemianowic i zatrudnił się w Tunelu, gdzie odbudowywano tunel kolejowy. W 1948 r. wrócił ponownie do Siemianowic, gdzie zamieszkał z żoną i synem.
Teraz musiał dzielić czas między wizyty lekarskie i przesłuchania w siemianowickim UB. Stan zdrowia majora wciąż się pogarszał. Na skutek odniesionych obrażeń stracił całkowicie słuch w lewym uchu. Brak przez dłuższy czas odpowiedniej protezy spowodował otwarcie ran, które wywołały zakażenie w nodze. Odezwała się także ręka, w którą został postrzelony we wrześniu 1939 r. Tymczasem zwielokrotniały się najścia i agresywność funkcjonariuszy nowej władzy.
Na krótko zatrudniono „Zdana” w Centrostalu, by natychmiast zwolnić go po telefonie z UB. Wreszcie zdobył etat zaopatrzeniowca w Zjednoczeniu Wodno - Inżynieryjnym. Budowano wówczas zaporę goczałkowicka. Biura firmy mieściły się w okolicach lotniska katowickiego, przy ulicy Francuskiej 60. „Zdan” codziennie pokonywał tę trasę pieszo (mając protezę!). 7 października 1956 r. major Tadeusz Majcherczyk jak zwykle wyszedł do pracy, drogą na skróty przez tory. Wracając do domu, został potrącony przez lokomotywę. Wieść gminna niosła, iż mieli do tego swą rękę przyłożyć funkcjonariusze komunistycznej bezpieki. Tadeusz Majcherczyk – Zdan zmarł 8 października 1956 r. Ciało było tak zmasakrowane, iż trudności z identyfikacją miała nawet najbliższa rodzina. Jego córka, Danuta Wyrwik, nie ma wątpliwości, że to właśnie ubecy, którzy wielokrotnie mu grozili, stoją za jego śmiercią.
Tadeusz Majcherczyk – Zdan był kawalerem Orderu Virtuti Militari V klasy, dwukrotnie odznaczonym Krzyżem Walecznych (1939 r. i 1944 r.}, pośmiertnie awansowany do stopnia podpułkownika. W marcu 1983 r. Rada Państwa nadała mu Krzyż Powstańczy.

Pozdrawiam
Wojciech Kempa
 
User is offline  PMMini Profile Post #1

     
wojtek k.
 

IX ranga
*********
Grupa: Moderatorzy
Postów: 6.666
Nr użytkownika: 47.450

wojciech kempa
 
 
post 7/08/2013, 6:57 Quote Post

Zachęcam do obejrzenia filmu o Tadeuszu Majcherczyku - Zdanie:

http://www.youtube.com/watch?v=Z_gtaoP4I2Q
 
User is offline  PMMini Profile Post #2

 
1 Użytkowników czyta ten temat (1 Gości i 0 Anonimowych użytkowników)
0 Zarejestrowanych:


Topic Options
Reply to this topicStart new topic

 

 
Copyright © 2003 - 2023 Historycy.org
historycy@historycy.org, tel: 12 346-54-06

Kolokacja serwera, łącza internetowe:
Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej