Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
 
5 Strony < 1 2 3 4 > »  
Reply to this topicStart new topicStart Poll

> Polacy w Wietnamie?
     
ku140820
 

Unregistered

 
 
post 14/08/2008, 23:04 Quote Post

QUOTE("Nguyễn Vãn Sử")
Obszernie pisano w dokumentach wietnamskich o polskich ładunkach o napędzie rakietowym do niszczenia zasieków. Nie udało mi się ustalić co to konkretnie było, jakie oznaczenia

Osobiście uważam, że to były po prostu ładunki wydłużone - spotkałem się tylko z oznaczeniem "ŁWD" po prostu. Wystrzeliwane ze stalowych pojemników - wąż z materiału albo tworzywa sztucznego wypelniony materiałem wybuchowym. Jako "PW-ŁWD" (przewoźna wyrzutnia ładunków wydłużonych) monotwno je np. po dwa na czołgach T-55; po wewnętrznej stronie górnej pokrywy kontenera była prowadnica, po której wystzreliwany była mała rakieta ciągnąca za sobą "węża". Generalnie było to użwyane do robienia "z marszu" przejść w polach minowych - eksplozja ładunku powodowała wybuch albo odrzucenie na boki zakopanych min. Oczywiście do niszczenia zasieków nadawało się to jak najbardziej.
 
Post #16

     
nguyen_van_su
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 369
Nr użytkownika: 5.910

Nguyễn Vãn Sử
 
 
post 15/08/2008, 0:39 Quote Post

QUOTE(Darth Stalin @ 14/08/2008, 23:04)
Osobiście uważam, że to były po prostu ładunki wydłużone - spotkałem się tylko z oznaczeniem "ŁWD" po prostu.


Dziękuję za podpowiedź. Na pewno o to chodziło.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #17

     
chomik
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 485
Nr użytkownika: 7.754

Zawód: rysownik
 
 
post 15/08/2008, 3:40 Quote Post

Strona sowieckich weteranów-internacjonalistów baaardzo smakowita. Dzięki!
Ale sowieccy weterani miewają równie bogatą wyobraźnie, jak polski chorąży. Przypomina mi się zdarzenie opisane przez Istvana Toperczera, węgierskiego lekarza wojskowego, który jako jeden z niewielu autorów zbierał informacje w Wietnamie. W książce "MiG-21 Units of the Vietnam War" (Osprey Publishing 2001) opisał spotkanie wietnamskiego dwumiejscowego MiGa-21 z amerykańskimi myśliwcami F-4 Phantom. Na MiGu leciał sowiecki instruktor i wietnamski oficer. Miało się to zdarzyć 11 października 1972 roku. Wietnamczycy opowiedzieli Toperczerowi, że MiGowi udało się uniknąć amerykańskich rakiet, ale obaj piloci musieli się katapultować, gdy skończyło się paliwo.
Natomiast na youtube można obejrzeć filmik, w którym Wasilij Kotłow, sowiecki pilot, przy okazji wizyty Putina w Wietnamie, opowiada o spotkaniu z F-4 na dwumiejscowym MiGu. Ciekawa zbieżność, co? Ale w jego opowiadaniu to już Amerykanin spada w płomieniach na ziemię.
http://pl.youtube.com/watch?v=7ZKOMQ-QhHQ

Jeśli chodzi o sprzęt polskiej produkcji, wysyłany do Wietnamu, to przypomniało mi się jeszcze, że w książce "Wietnam - podziemna wojna" (Tom Mangold, John Penycate) autorzy piszą o "Viet Congu" że "oficerowie nosili polski pistolet K-54". Zagadkowe, bo czegoś takiego jak K-54 nie było. Może chodzić o pistolet wzór 1964, czyli Czak, kal. 9 mm.

Natomiast co do Polaków, walczących w Wietnamie, to wydaje mi się, że jest całkiem możliwe, że najwięcej mogło ich być po przeciwnej stronie. Czytałem, że w latach 50-tych władze USA otworzyły możliwość otrzymania wiz amerykańskich dla wielu tysięcy emigrantów czy uciekinierów z krajów pod panowaniem sowieckim, jeżeli wyrażą gotowość służby w siłach zbrojnych USA. Sądzę, że pod koniec lat 50-tych i początku lat 60-tych ci ludzie mogli być wśród coraz liczniejszych w Wietnamie doradców, a potem w regularnej armii. Ale to są tylko moje domysły.

 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #18

     
nguyen_van_su
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 369
Nr użytkownika: 5.910

Nguyễn Vãn Sử
 
 
post 15/08/2008, 15:28 Quote Post

QUOTE(chomik @ 15/08/2008, 3:40)
W książce "MiG-21 Units of the Vietnam War" (Osprey Publishing 2001) opisał spotkanie wietnamskiego dwumiejscowego MiGa-21 z amerykańskimi myśliwcami F-4 Phantom.


To już urosło do kategorii legend. Znam jakieś cztery czy pięć różnych wersji tego incydentu. rolleyes.gif

QUOTE
Jeśli chodzi o sprzęt polskiej produkcji, wysyłany do Wietnamu, to przypomniało mi się jeszcze, że w książce "Wietnam - podziemna wojna" (Tom Mangold, John Penycate) autorzy piszą o "Viet Congu" że "oficerowie nosili polski pistolet K-54". Zagadkowe, bo czegoś takiego jak K-54 nie było. Może chodzić o pistolet wzór 1964, czyli Czak, kal. 9 mm.


Muszę Cię niestety rozczarować. K-54 to wietnamskie nazewnictwo dla chińskiego pistoletu Type-54, co jest chińską wersją TT-33. K-59 to z kolei dobrze znany pistolet Makarov.

Wracając do sprawy języka w systemie dowodzenia obrony przeciwlotniczej, to jednak teoretycznie nie byłaby tak wielkim problemem, ponieważ znakomita większość wietnamskich pilotów i oficerów naziemnego naprowadzania przeszła wieloletnie szkolenia w ZSRR, więc możnaby było stworzyć wspólny system z udziałem wietnamskiego, radzieckiego i wschodnioeuropiejskiego personelu. Byłyby z pewnością jakieś tarczki, ale nie byłoby to całkiem nierealne.

Myślę że gdyby Amerykanie w latach 1965-1967 zdecydowali się na zmasowane kampanie lotnicze, to budowanie takiego systemu w DRW byłoby całkiem prawdopodobne.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #19

     
nguyen_van_su
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 369
Nr użytkownika: 5.910

Nguyễn Vãn Sử
 
 
post 15/08/2008, 16:11 Quote Post

QUOTE(Darth Stalin @ 14/08/2008, 23:04)


Rewanżuję się zdjęciem wietnamskiej wersji takich ładunków.

user posted image
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #20

     
chomik
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 485
Nr użytkownika: 7.754

Zawód: rysownik
 
 
post 15/08/2008, 17:32 Quote Post

Informacja o pistolecie K-54 wcale mnie nie rozczarowuje. Wprost przeciwnie, potwierdza moje podejrzenia co do autorów książki, dziennikarzy BBC. Ci panowie powtarzają informacje bez sprawdzania, ot co.

Natomiast jeśli chodzi o potencjalne włączenie polskich pilotów do wietnamskiego systemu obrony powietrznej, to teoretycznie było to przewidziane, ale podkreślam słowo teoretycznie. W czasie wyzwalania Europy Zachodniej jednostki Układu Warszawskiego miały się porozumiewać po rosyjsku, jako że Polacy, NRD-owcy czy Węgrzy mieli być włączeni do sowieckiego systemu dowodzenia. Żołnierze ćwiczyli używanie języka rosyjskiego nie tylko podczas międzynarodowych manewrów Układu, ale były także specjalne dni, w czasie których np. dany pułk lotniczy prowadził całą korespondencję radiową po rosyjsku.
W teorii i na papierze to ślicznie wyglądało. Natomiast każdy, kto żył w realnym socjaliźmie wie, że to życie składało się w dużej części z udawania, kantowania, symulowania. W wojsku też. Rozmawiałem na temat tego języka rosyjskiego ze starymi pilotami, latającymi w polskim lotnictwie wojskowym w latach 60-tych i 70-tych (przede wszystkim na MiGach-17 i -21, takich samych jak wietnamskie). Opowiadali mi, że faktyczna znajomość rosyjskiego wśród kadry była bardzo słaba, to była taka typowa socjalistyczna partanina: lotnicy uczyli się na pamięć tylko niektórych formułek, albo nawet zapisywali sobie na kartkach ściągi, a więc wszystko szło ładnie, dopóki była to - jak mówią Rosjanie - "pokazucha". Natomiast przy każdej nieprzewidzianej okoliczności to przedstawienie się sypało.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #21

     
chomik
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 485
Nr użytkownika: 7.754

Zawód: rysownik
 
 
post 16/08/2008, 0:43 Quote Post

Kilka informacji o Amerykańskim pilocie polskiego pochodzenia, który walczył nad Wietnamem jako major. Donald Kutyna - obecnie emerytowany generał lotnictwa - to ciekawa postać. Po wojnie w Wietnamie, jako wysoki oficer, był ważną figurą w programie kosmicznym USA m.in. brał udział w badaniu okoliczności katastrofy amerykańskiego promu kosmicznego Columbia. Mówi po polsku.
Link do wywiadu z generałem Kutyną:
http://freepages.genealogy.rootsweb.ancest...ots-kutyna.html

Donald Kutyna latał na samolocie F-105 Thunderchief (F-105D-6RE 59-1822), któremu nadał nazwę "Polish Glider" (Polski Szybowiec). Samolot ten miał na bokach kadłuba namalowane godło w postaci dużego, białego polskiego orła na czerwonej tarczy herbowej, a na wlotach powietrza do silnika napisy "Polish Glider". Obecnie ten samolot znajduje się w Imperial War Museum w Duxford w Wielkiej Brytanii (czeka na odnowienie, w późniejszej służbie nosił nazwę "Superhog").

Oto obrazek:
http://www.aviation-art.net/Gallery%20Upda...utyna%20Ret.jpg

Jeszcze ciekawostka dla modelarzy - model F-105 w skali 1/32 firmy Trumpeter zawiera kalkomanie samolotu Kutyny:
http://www.skywriters.net/reviews/f105.htm
http://www.skywriters.net/images/Reviews/f105.h12.jpg

Także model w skali 1/72 Trumpetera ma kalkomanie "Polish Glider".
http://www.cybermodeler.com/hobby/kits/tru..._tru_1617.shtml
http://www.cybermodeler.com/hobby/kits/tru...1617_decals.jpg


Inna lotnicza ciekawostka z czasów wojny wietnamskiej - mogąca mieć związek z Polską - to szturmowe dwupłatowce An-2.
Północni Wietnamczycy wykazali się wielokrotnie ogromną pomysłowością w dziedzinie lotniczego majsterkowania. M.in. uzbroili dwupłatowe samoloty transportowe An-2 (w Polsce zwane Antkami) w wyrzutnie rakiet niekierowanych UB-16 oraz wkm kal. 12,7 mm i używali ich do ataków na cele naziemne (Antki te wchodziły ponoć w skład 919 pułku transportowego). Wynikły z tego sytuacje jak z filmów sensacyjnych, bo np. w 1968 roku podczas ataku kilku szturmowych Antków na bazę radarową LS-85 w północnym Laosie, dwa z nich zostały zestrzelone przez śmigłowiec(!) firmy Air America, czyli firmy pracującej dla CIA (był niedawno na ten temat artykuł w miesięczniku "Komandos" nr 5/2008: "Bój o bazę LS-85" Piotra Tarasa).
Obrazek: http://i90.photobucket.com/albums/k247/dhm...printlowres.jpg

Opowieści na temat tej akcji różnią się znacznie np. co do ilości zniszczonych Antków - niektórzy autorzy piszą nawet o trzech. Piotr Abraszek ("Lotnictwo Wojskowe nr 6/1999) pisze, że północnowietnamskie źródła twierdzą, że Antków nikt nie zestrzelił i że zderzenie ze stokiem góry to był wypadek.

A co to może mieć wspólnego z Polską? An-2 był najliczniej produkowany w Polsce, w zakładach PZL Mielec, na licencji sowieckiej (od 1961 roku powstało tu ponad 11 900 egzemplarzy). Nie wiem jednak, skąd pochodziły wietnamskie uzbrojone Antki, bo Północni Wietnamczycy mogli użyć także maszyn produkcji sowieckiej albo chińskiej (Chiny zakupiły licencję w 1957).
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #22

     
nguyen_van_su
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 369
Nr użytkownika: 5.910

Nguyễn Vãn Sử
 
 
post 16/08/2008, 11:39 Quote Post

QUOTE(chomik @ 16/08/2008, 0:43)
Północni Wietnamczycy wykazali się wielokrotnie ogromną pomysłowością w dziedzinie lotniczego majsterkowania. M.in. uzbroili dwupłatowe samoloty transportowe An-2 (w Polsce zwane Antkami) w wyrzutnie rakiet niekierowanych UB-16 oraz wkm kal. 12,7 mm i używali ich do ataków na cele naziemne (Antki te wchodziły ponoć w skład 919 pułku transportowego).


Tak, były z 919. W ataku na Lima Site 85 wzięły udział cztery samoloty, każdy uzbrojony w 32 rakiet oraz 12 pocisków moździerzowych 120mm.

Rzeczywiście oficjalnie podana w dokumentach wietnamskich przyczyna utrata dwóch maszyn to kolizja z górą. Nie wiem na ile była to próba ukrywania niewygodnej informacji, a na ile niewiedza.

Niektóre źródła amerykańskie jeszcze twierdzą, że zestrzelenia dokonano za pomocą AK-47. rolleyes.gif

QUOTE
Nie wiem jednak, skąd pochodziły wietnamskie uzbrojone Antki,


Samoloty dostaliśmy od ZSRR, dozbrajaliśmy sami. U Toperczera o ile dobrze pamiętam było nawet zdjęcie.

A przy okazji LS 85, ciekawa rzecz - amerykański radar zdolny do wykrycia ruchów piechoty nieprzyjaciela.

user posted image


 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #23

     
chomik
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 485
Nr użytkownika: 7.754

Zawód: rysownik
 
 
post 16/08/2008, 23:02 Quote Post

No, udało mi się znaleźć artykuł, zamieszczony 10 lat temu w "Polsce Zbrojnej". O wiele bardziej rzeczowy, niż tamte bajania o polskich asach myśliwskich i komandosach. Wklejam go w całości, bo myślę, że jaśniej pokazuje, jak naprawdę wyglądała obecność Polaków w Wietnamie.

Szczególnie ciekawy wydaje mi się fragment relacji Czesława Goliszewskiego o nieudanej próbie odbicia jeńców przez amerykańskie siły specjalne. Pasuje to do bardzo znanej akcji, znanej jako "Son Tay Raid", przeprowadzonej w 1971 roku. Tyle że jeńcy amerykańscy nie zostali przeniesieni do innego obozu w przeddzień ataku, lecz na dwa miesiące przed tą akcją. Źródła amerykańskie mówią zazwyczaj, że Północni Wietnamczycy przenieśli jeńców niejako przez przypadek - bo wylała rzeka przepływająca w pobliżu obozu.


Oto artykuł:
"Nić zaginionych"
płk Jerzy Markowski
"Polska Zbrojna" nr 25, czerwiec 1998


Do Polski sprowadziła ich informacja, ze w jednym z wojskowych instytutów do dziś znajdują się pokaźne fragmenty amerykańskiego samolotu zestrzelonego nad Wietnamem. Po ich numerach są w stanie odtworzyć, kto był w załodze.
Norman Kass i Albert Graham, oficerowie z Biura Jeńców Wojennych i Zaginionych w Działaniach, afiliowanego przy Pentagonie, są jak detektywi. Nie udzielają wywiadów. Rozgłos nie jest im potrzebny. To żaden sprzymierzeniec w ich żmudnej pracy, polegającej na zbieraniu nieraz strzępów, zdawałoby się nieistotnych, informacji i uporczywym łączeniu w jakąś logiczną całość, A przecież na ową całość składają się losy ponad 8 tys. amerykańskich żołnierzy zaginionych po wojnie koreańskiej, ponad 2 tys. po wojnie wietnamskiej i ponad 100 w okresie „zimnej wojny", i jeszcze ta presja. Z jednej strony rodzin zaginionych, z drugiej - upływającego nieubłaganie czasu. Przecież świadkowie wydarzeń i ci, którzy mogliby coś powiedzieć, wykruszają się. Trzeba się spieszyć. Amerykanie mogli rozszerzyć pole poszukiwań o Rosję i byłe państwa satelickie ZSRR dopiero na początku tej dekady w wyniku przemian politycznych, jakie tu zaszły. Wspólna mieszana komisja amerykańsko-rosyjska ds. jeńców i zaginionych powstała dopiero w marcu 1992 r. Czterech ludzi rezyduje na stałe w Moskwie, ale mnożenie przeszkód i niechęć do Amerykanów sprawia, że rezultaty ich prac są więcej niż skromne.


W stronę Polski

Na Polskę zwrócono uwagę z dwóch powodów; po pierwsze nasi ludzie wchodzili w skład komisji repatriacyjnej po wojnie koreańskiej i Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych (do 1993 r.) oraz byli we wszystkich komisjach międzynarodowych w Indochinach od 1954 do 1975 roku. Ogółem ponad 3 tys. Polaków przebywało po drugiej stronie, na terenach, gdzie urwały się losy tak wielu Amerykanów. Może coś widzieli? Może coś zapisali w prywatnych notatkach? Może mają jakieś zdjęcia? To wszystko trzeba sprawdzić, każdą, choćby najdrobniejszą, wzmiankę,
Ponadto ludzie, którzy pracowali w komisjach, przesyłali raporty do kraju. Gdzie one są teraz? Może tam znajdą się jakieś wzmianki. Trzeba dotrzeć do archiwów, zwłaszcza służb wywiadowczych i dyplomatycznych. Wiadomo przecież, że w Wietnamie toczyła się oprócz tej gorącej także tajna wojna służb wywiadowczych. Amerykanie mieli w Wietnamie doskonały poligon do testowania najnowocześniejszych broni, zaś oficerowie wywiadu, w tym polscy, mieli się o tej broni dowiedzieć jak najwięcej, a nawet przesłać do zbadania w kraju. Ponieważ mieli ograniczone pole poruszania się, korzystali między innymi z usług polskich dziennikarzy, których wielu było w Wietnamie w czasie wojny i cieszyli się zaufaniem Wietnamczyków.
Monika Warneńska, korespondentka „Trybuny Ludu", która kilkanaście razy była w Wietnamie, i to w czasie największych bombardowań, przypomina sobie taki oto epizod: - Przed wyjazdem w teren za którymś tam pobytem nasz attache wojskowy ppłk K. poprosił mnie o przysługę. Chodziło o przywiezienie mu w całości czujnika, który Amerykanie zrzucali na ryżowiska, a który rejestrował przemieszczanie się ludzi w promieniu stu metrów i informował o tym emitując odpowiednie sygnały. Gdy odebrano takie informacje, natychmiast podejmowano bombardowanie tego rejonu. Od zaprzyjaźnionych Wietnamczyków, którzy byli nieco zdumieni moją prośbą, dostałam takie kompletne urządzenie i przywiozłam je do Hanoi. Przekazałam attache wojskowemu. Co się później z nim stało, nie wiem.
O polską pomoc w poszukiwaniach Amerykanie zwrócili się do naszych władz 15 miesięcy temu. Podobną prośbę wystosowali do Bułgarii, Czech, Rumunii i Węgier, Chodziło przede wszystkim o wgląd w archiwa, zwłaszcza służb specjalnych, zarówno cywilnych, jak i wojskowych, MSZ, dawnego KC oraz jego wydziału zagranicznego itp. Przekładając nieco automatycznie model sowiecki, sądzili, że tam znajdą wzmianki o swoich zaginionych.
Znacznie wcześniej wydałem polecenie przejrzenia sprawozdań i meldunków z okresu wietnamskiego w naszych zasobach archiwalnych - twierdzi gen. bryg. Bolesław Izydorczyk, były szef Wojskowych Służb Informacyjnych. - Miałem te dokumenty w ręku i mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że w dostępnych mi wtedy materiałach nie było wzmianki o amerykańskich jeńcach wojennych. Były to głównie raporty polskich oficerów, pracujących w komisjach i ataszacie wojskowym w Hanoi kierowane do ówczesnego Zarządu II Sztabu Generalnego. Nie wiem, czy były to wszystkie raporty. Uważam jednak, że w archiwach WSI raczej nie znajdzie się żadnych śladów losów amerykańskich jeńców wojennych czy zaginionych. Zdaniem gen. Izydorczyka, który swą opinię przekazał Amerykanom, znacznie więcej niż dokumenty mogą powiedzieć ludzie, którzy tam byli. I to zarówno cywile, przebierani nieraz w wojskowe mundury, jak i oficerowie, dyplomaci czy dziennikarze. Podczas swego piątego pobytu w Polsce na przełomie maja i czerwca br. amerykańscy eksperci byli już przekonani do tej opinii, zwracając znacznie większą uwagę na ten kierunek poszukiwań. Fakt, że przeprowadzili rozmowy z kilkudziesięcioma osobami, które były w Wietnamie, jest tego wymownym dowodem. Dysponując listą członków komisji międzynarodowych, udostępnioną przez polskie władze, nie było to trudne.


Kontakt

Zdaniem Moniki Warneńskiej, i nie tylko jej, z zestrzelonymi amerykańskimi pilotami przetrzymywanymi w obozach na północy Wietnamu nie mogli kontaktować się ani dyplomaci, ani wojskowi czy też cywilni pracownicy Komisji. Ekipy inspekcyjne komisji zajmowały się kontrolą i obserwacją przestrzegania postanowień wojskowych, związanych z zakończeniem działań zbrojnych w Indochinach. Jednym z punktów była kontrola nad zwalnianiem jeńców wojennych i internowanych osób cywilnych, ale chodziło tu o Wietnamczyków z Północy i Południa. Jedynie przypadek mógł zrządzić, że wykonując zadania mandatowe zetknęli się lub słyszeli o amerykańskich jeńcach. Monika Warneńska w sierpniu 1967 r. miała sposobność rozmawiać z pierwszym pilotem Robertem Daugtrey. Później wielokrotnie spotykała się z pilotami przetrzymywanymi na przedmieściach Hanoi w obozie nazywanym Hanoi Hilton. Wysłała nawet kilkanaście otrzymanych od nich listów do rodzin w USA. - Nie wierzę - mówi - by po wojnie zostali przetransportowani do Chin czy sowieckich łagrów. To niemożliwe.
A jednak z ponad 2 tyś. jeńców amerykańskich Wietnamczycy zwolnili po wojnie 571. Pytanie - co z resztą? - pozostaje nadal bez odpowiedzi. N. Kass i A. Graham szukają i będą szukać jej wszędzie, także w Polsce, Mają zapewnienie władz polskich, że nasze archiwa zostaną przejrzane pod tym kątem. Zapoznali się też z raportem, dotyczącym fragmentów samolotu przywiezionych z Wietnamu. Otrzymali już wiele sygnałów od osób indywidualnych, a wszystkie informacje będą analizować u siebie na miejscu, weryfikować z posiadanym bankiem danych, zestawiać z innymi informacjami. Każda, choćby najmniejsza informacja jest cenna.


Świadkowie mówią

Na przykład spotkali się z Władysławem Misiołkiem, który jako dziennikarz wojskowy był w Wietnamie na przełomie 1969 i 1970 r.
- W wigilię Bożego Narodzenia - wspomina - wieczorem do naszego hotelowego pokoju niespodziewanie przyjechali nasi wietnamscy opiekunowie i zapytali, czy chcę zobaczyć amerykańskich jeńców. Dla każdego dziennikarza była to wówczas niecodzienna propozycja. Jechaliśmy wyciemnionymi uliczkami Hanoi jakieś 20-30 min., aż zatrzymaliśmy się przed bramą. Za nią były dwa baraki, ale zwróciłem uwagę, iż nie są specjalnie chronione, a i ogrodzenie nie było zbyt szczelne. Gospodarze zabronili nam robić zdjęcia i podprowadzili nas do wejścia jednego z nich. Odsłonili zawieszoną tam kotarę. W środku odbywała się msza. Jej uczestnikami było 10 może 15 amerykańskich jeńców. Nie mogliśmy wejść do środka. Chwilę
patrzyliśmy tylko, a następnie przeszliśmy do sąsiedniego baraku, gdzie czekał na nas podpułkownik, który przedstawił się jako komendant obozu. W pomieszczeniu, przypominającym świetlicę, opowiadał o dobrym traktowaniu jeńców do tego stopnia, że mają porcje żywnościowe lepsze niż wietnamscy żołnierze. Na pytanie, dlaczego obóz jest tak słabo strzeżony, odpowiedział tak: a gdzie jeńcy będą bardziej bezpieczni niż tutaj? Gdyby uciekli, ludność by ich zlinczowała. Tutaj zaś są dobrze traktowani. Pytany o to, czy się nie buntują, stwierdził, że nie, bo cały czas puszczają im muzykę klasyczną, która nie nastraja do buntów, a wręcz przeciwnie. Co robią w wolnym czasie? Mogą czytać prasę, ale tylko tę, która potępia agresję na ich kraj bądź w ogóle o tym nie pisze. Wśród tytułów leżących na półce zauważyłem wydawany po angielsku magazyn Poland. Ponadto jeńcy chętnie uprawiają grządki z warzywami i kwiatami. Z jeńcami W. Misiolek zetknął się raz jeszcze w podobnych okolicznościach, ale bez możliwości rozmawiania z nimi. Sądzi, że był to inny obóz, ale nie wie dokładnie, gdzie i jaki. Do amerykańskich jeńców nawiązał też w trakcie rozmowy z nim dowódca garnizonu w Vinh. Mówił głównie o dobrym ich traktowaniu. Nic rewelacyjnego. Ale na koniec rozmowy niespodziewanie wyjął plik zdjęć. Większość przedstawiała właśnie amerykańskich pilotów zestrzelonych nad prowincją. Można było przypuszczać, że także tutaj są trzymani. Misłołek zdążył zanotować dwa nazwiska umieszczone na odwrocie zdjęć
- Kenneth L. Coskey oraz de Fant. Amerykanie, mając ze sobą listę zaginionych, natychmiast sprawdzają. Jedno jest. Jest więc stad, że w lutym 1970 r. de Fant był w prowincji Vinh. Co się stało z nim później? Trzeba będzie dopiero rozszyfrować. Nić zaginionego ciągnie się dalej.


Widziałem zestrzelenie

Czesław Goliszewski, dziś emeryt, a w tamtych latach dziennikarz wojskowy, trafił pierwszy raz do Wietnamu na początku lipca 1965 roku. Wojna powietrzna trwała już na dobre. Bombardowania były intensywne. W czasie podróży po Wietnamie był świadkiem zestrzelenia samolotu amerykańskiego. Działo się to między 4 a 6 sierpnia w okolicy Thai Hoa, nad rzeką Tong, tam, gdzie był ten słynny most Camh Rong. Pilot zdążył się katapultować.
- Przepływaliśmy akurat rzekę promem, bo most był uszkodzony. Jakieś dwie godziny później - wspomina - znalazłem się tam, gdzie go przewieziono. Pilotowi udzielono już pomocy medycznej, był obandażowany. Nie mogłem z nim porozmawiać, bo był jeszcze w szoku. Nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Musiał mieć kłopoty z lądowaniem, bo spadochron ciągnął go po kamieniach i stąd te rany.
W relacji Goliszewskiego, amerykańscy piloci po trafieniu starali się dociągać, o ile byta to możliwe, do morza. Tam łatwiej mogli być podjęci przez zespoły ratownicze i nie wpaść w ręce Wietnamczyków. Ale i tam rybacy niejednokrotnie ich przechwytywali - Wielu z nich opowiadało mi o swoich walkach ze śmigłowcami ratowniczymi - mówi. - Widać, otrzymali rozkazy, by walczyć o pilotów - dodaje. Był też epizod, który nigdy nie został opisany. Otóż Goliszewskiemu w sztabie generalnym przedstawiono wietnamskiego podpułkownika, bohatera pewnego zdarzenia. Zauważył on bowiem, że trasy amerykańskich samolotów zwiadowczych od paru dni przecinają się nad pewnym miejscem przy małej miejscowości. Co tam mogło być? Zameldował o tym szefowi. Ten tylko jęknął. Okazało się, że znajdował się tam obóz jeniecki. Natychmiast poszły rozkazy o ewakuacji, którą zakończono wieczorem. W nocy nadleciała śmigłowcami grupa komandosów amerykańskich, ale poza dwoma wartownikami nikogo w obozie nie było. Druga grupa pomyliła kierunek i wyładowała przy koszarach chińskich saperów. Zakończyło się to niezłą jatką. Piloci jednak nie zostali odbici.
- Podczas kolejnego pobytu w Wietnamie w 1968 r. sami Wietnamczycy zaproponowali mi spotkanie z jeńcami- kontynuuje Goliszewski - abym z nimi porozmawiał i zabrał listy do rodzin. Pierwszy z nich mjr William Morgan Hartman ur. 16.09.1933 r. zam. w Saint Elbow w Wirginii był niezwykle spięty. Był pilotem lotnictwa marynarki wojennej USA. Miał numer identyfikacyjny 625171. Pełnił służbę na USS Constellation od 27maja 1967 roku. Mówił głównie o swojej rodzinie, przebywającej na Florydzie, matce, mieszkającej w Wirginii Zach. i nieżyjącym ojcu. Podał mi szczegóły, jak został strącony 16 mil na płn. od Hanoi, lecąc na wysokości 5 000 stóp. Po katapultowaniu się ujęty został przez chłopów.
Drugim z pilotów, z którymi rozmawiałem, był major pilot Roger Ingvarson. Miał numer służbowy FR 30713, latał na F-105 z bazy Corat w Syjamie. Był żonaty, miał syna. Rodzina mieszkała wówczas w Synford w stanie Maine. Zestrzelony został 28 maja 1968 roku w prowincji Quang Binh. Jego samolot trafiony został pociskami artylerii przeciwlotniczej. Ujęty został po wylądowaniu na spadochronie przez wietnamskiego chłopca, za którym szło kilku ludzi w mundurach. Powiedział mi, że w tym momencie bał się, iż zostanie na miejscu zabity lub będzie torturowany. Jednak ku jego zastoczeniu potraktowano go bardzo dobrze, dostał nawet wodę do picia. Ludzie, którzy się wówczas zbiegli, byli w relacji jeńca wzburzeni, chcieli go ukarać, ale nie dopuścili do tego mundurowi. Powiedział mi również, że przez 4 tygodnie wędrował do obozu pod Hanoi, a brał udział w 81 nalotach bombowych.


Z myślą o rodzinach

Goliszewski na reporterskich trasach w Wietnamie nieraz spotykał wraki zestrzelonych samolotów. Było ich tyle, że spowszedniały. Kto przywiązywał wówczas wagę do ich numerów. Ale jeden z nich zachował się na zdjęciu i miał numer boczny 10051. Kto był w jego załodze, ustalą już Amerykanie z komisji. Czy jeńcy amerykańscy mogli zostać przetransportowani do Chin lub ZSRR? - Absolutnie nie - twierdzi Goliszewski.- To niemożliwe, zwłaszcza w przypadku Chin. Przecież Wietnamczycy nienawidzili Chińczyków, którzy z dostaw dla Wietnamu ukradli dwa MiG-21. Ta nienawiść doprowadziła później do otwartej wojny i trwa da dzisiaj. Co innego specjaliści radzieccy. Jeden z nich imieniem Sierioża, który w 1968 r. zaprzyjaźnił się z Galiszewskim, cieszył się wielkim szacunkiem gospodarzy, gdyż był doradcą i specjalistą od spraw rakietowych. Na płd. od Hanoi mieli swój ośrodek. Mieszkali tam i inni specjaliści, w tym pięciu z Polski, z lotnictwa i obrony powietrznej. Nie wchodzili w skład komisji. Mieli większą możliwość poruszania się. Może coś zauważyli i się odezwą.
Dziś sprawy zaginionych pilotów amerykańskich to przede wszystkim kwestia humanitarna. N. Kass i A. Graham są wdzięczni za te wszystkie informacje z Polski, które już do nich dotarły. Za naszym pośrednictwem proszą też każdego, kto bezpośrednio lub pośrednio zetknął się z jakąkolwiek informacją o Amerykanach w Azji Płd-Wsch., o jej przekazanie, choćby do redakcji „Polski Zbrojnej". Nawet jeśli ta informacja wydaje się nieistotna. Nić zaginionych jest bowiem wielowątkowa. Dla ich rodzin jest jedyną nadzieją. Postawmy się w ich sytuacji.

płk Jerzy Markowski

 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #24

     
nguyen_van_su
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 369
Nr użytkownika: 5.910

Nguyễn Vãn Sử
 
 
post 16/08/2008, 23:53 Quote Post

QUOTE(chomik @ 16/08/2008, 23:02)
No, udało mi się znaleźć artykuł, zamieszczony 10 lat temu w "Polsce Zbrojnej". O wiele bardziej rzeczowy, niż tamte bajania o polskich asach myśliwskich i komandosach. Wklejam go w całości, bo myślę, że jaśniej pokazuje, jak naprawdę wyglądała obecność Polaków w Wietnamie.


Jeszcze raz dziękuję za włożony trud w przepisaniu artykułu. respekt.gif Zgadzam się iż jest o wiele bardziej rzeczowy niż poprzednie relacje. No i teraz już wiem gdzie należy szukać raportów oficerów którzy pracowali w komisjach nadzorujących. cool.gif

QUOTE
Szczególnie ciekawy wydaje mi się fragment relacji Czesława Goliszewskiego o nieudanej próbie odbicia jeńców przez amerykańskie siły specjalne. Pasuje to do bardzo znanej akcji, znanej jako "Son Tay Raid", przeprowadzonej w 1971 roku. Tyle że jeńcy amerykańscy nie zostali przeniesieni do innego obozu w przeddzień ataku, lecz na dwa miesiące przed tą akcją. Źródła amerykańskie mówią zazwyczaj, że Północni Wietnamczycy przenieśli jeńców niejako przez przypadek - bo wylała rzeka przepływająca w pobliżu obozu.


Jestem sceptycznie nastawiony do relacji red. Goliszewskiego. Z tego co opowiedział, o rajdzie szłyszał podczas pierwszej wizyty do Wietnamu w 1965r. Więc to nie było "Rajd na Sơn Tây". Ale inne szczegóły bardzo podobne, nawet wątek starcia z chińskim personelem. Stawiam na to, iż pan redaktor przy opowieści co najmniej zasugerował się opublikowanymi szczegółami o Sơn Tây. Albo dziennikarz PZ coś przekręcił.

No i Hanoi Hilton z pewnością nie leżał na jakichś przedmieściach, tylko w samym ścisłym centrum Hanoi. ohmy.gif

Trochę naiwna jest również argumentacja, iż skoro nie lubimy Chińczyków, to z pewnością Amerykanów im nie posłaliśmy. Aktywiści POW/MIA raczej tego nie kupią.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #25

     
chomik
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 485
Nr użytkownika: 7.754

Zawód: rysownik
 
 
post 18/08/2008, 2:30 Quote Post

QUOTE(nguyen_van_su @ 16/08/2008, 23:53)
Jestem sceptycznie nastawiony do relacji red. Goliszewskiego. Z tego co opowiedział, o rajdzie szłyszał podczas pierwszej wizyty do Wietnamu w 1965r. Więc to nie było "Rajd na Sơn Tây". Ale inne szczegóły bardzo podobne, nawet wątek starcia z chińskim personelem. Stawiam na to, iż pan redaktor przy opowieści co najmniej zasugerował się opublikowanymi szczegółami o Sơn Tây. Albo dziennikarz PZ coś przekręcił.
*



Ja myślę, że ten artykuł nieźle pokazuje, jak trudno jest wyłuskać prawdę z przeszłości. Po 30 latach Goliszewskiemu mogą się już przecież mylić różne wyjazdy do Wietnamu. Nie można też wykluczyć, że Wietnamczycy mogli świadomie użyć go do rozsiewania dezinformacji - bo jakoś mi się to wydaje dziwne, żeby oficerowie sztabowi tak ochoczo opowiadali dziennikarzowi (nawet sojuszniczemu) o pracy swojej razwiedki.
Myślę, że zaraz po powrocie z Wietnamu ci wszyscy ludzie byli dokładnie i fachowo maglowani przez wojskowy i cywilny wywiad PRL-owski i że raport z tamtych czasów z podróży pana Goliszewskiego leży wśród papierów, o których wspominał gen. Izydorczyk. Wywiad jest jak polski chłop (a podejrzewam, że wietnamski ma tak samo) - niczego nie wyrzuca, wszystko odkłada "bo się może przydać". I faktycznie się czasami przydaje - tak jak np. informacje zbierane przez PRL-owskie służby od polskich robotników i inżynierów, budujących drogi i budynki w Iraku za Saddama, bardzo się przydały po wielu latach - tyle że już nie PRL-owskim sojusznikom.
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #26

     
nguyen_van_su
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 369
Nr użytkownika: 5.910

Nguyễn Vãn Sử
 
 
post 6/10/2008, 12:07 Quote Post

Polacy w Camp Davis, Saigon, 1973(?), mecz koszykówki z delegacją NLF.

user posted image

user posted image
 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #27

     
nguyen_van_su
 

IV ranga
****
Grupa: Użytkownik
Postów: 369
Nr użytkownika: 5.910

Nguyễn Vãn Sử
 
 
post 10/01/2009, 21:55 Quote Post

Ciekawy wywiad z byłym tłumaczem ICC w Sajgonie.

QUOTE
Komisja miała nadzorować wypadki naruszenia zawieszenia broni. Zgłaszały je obie strony - komunistyczny Vietcong i władze południowowietnamskie. Zwykle nieznani sprawcy ostrzelali jakąś wioskę albo dokonali zamachu.

Jeśli było to zgłoszenie Vietcongu, że ostrzelali ich żołnierze południowowietnamscy, to szefowie misji z Polski i Węgier mówili: trzeba natychmiast jechać, nie wolno tolerować tak brutalnych aktów agresji. A Kanadyjczycy i Indonezyjczycy na to, że to incydent drobny i niejasny, nie wiadomo, co się naprawdę stało, i nie ma sensu tym się zajmować.

Gdy zaś zgłoszenie było od administracji albo armii rządowej, to Kanadyjczycy i Indonezyjczycy rwali się do inspekcji, a nasi i Węgrzy tłumaczyli, że incydent jest drobny i niejasny i nie ma sensu do niego wyjeżdżać. A że do podjęcia jakiegokolwiek działania potrzebna była zgoda wszystkich czterech stron komisji, to praktycznie jej praca była sparaliżowana.

Nasi wojskowi siedzieli więc w swoich biurach i pili. Tłumacze, bardzo młodzi ludzie, na te brewerie patrzyli z dystansem, ale nie mieli nic do powiedzenia. Po pół roku Kanadyjczycy nie wytrzymali nerwowo i ogłosili, że nie będą dalej brać udziału w tym cyrku. Na ich miejsce przyszli Irańczycy i wszystko wróciło do normy.


QUOTE
Kilku ludzi z naszej zmiany ożeniło się z Wietnamkami, ściągnęło je po misji do Polski, kilku po powrocie do kraju wyemigrowało, żeby połączyć się z wietnamskimi narzeczonymi.

Niewiele miało to wspólnego z zachowywaniem kontrwywiadowczej czujności.

- Z tego, co widziałem, to głównym zagrożeniem misji nie była CIA, ale rzeżączka.

 
User is offline  PMMini ProfileEmail Poster Post #28

     
mardw
 

Unregistered

 
 
post 24/06/2009, 9:16 Quote Post

QUOTE
A Polacy w Legii Cudzoziemskiej, walczący w wojnie Indochińskiej?? Ktoś się musiał tam zaplątać...

Jednym z walczących po stronie WAL był zbieg z Legii Cudzoziemskiej Stefan Kubiak. Opisał swoje przygody w bardzo dobrej (moim zdaniem także jako źródło historyczne - często do niej wracam)a mało znanej książce pt. Zbieg z fortu Nam Dinh autorstwa wspomnianego Stefana Kubiaka
 
Post #29

     
Szer.Klys
 

III ranga
***
Grupa: Użytkownik
Postów: 110
Nr użytkownika: 51.825

Stopień akademicki:
Zawód: niestety uczen...
 
 
post 27/06/2009, 22:08 Quote Post

Wiecie może gdzie mogę znaleźść tę książke?
 
User is offline  PMMini Profile Post #30

5 Strony < 1 2 3 4 > »  
1 Użytkowników czyta ten temat (1 Gości i 0 Anonimowych użytkowników)
0 Zarejestrowanych:


Topic Options
Reply to this topicStart new topic

 

 
Copyright © 2003 - 2023 Historycy.org
historycy@historycy.org, tel: 12 346-54-06

Kolokacja serwera, łącza internetowe:
Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej