Kultura w polskich internecie kwitnie. Otóż pan dr inż. Jan Cetner raczył był zarzucić mi "kłamstwo" i jeszcze dodać, że "świadomie przeinaczam fakty" i kłamię "żeby kolejną plwocinę umieścić na politycznym przeciwniku". Cóż... epitetem łatwo jest rzucić. Gorzej na niego odpowiedzieć bowiem zazwyczaj oznacza to konieczność długiego wywodu. Mimo to spróbuję i proszę o cierpliwe doczytanie do końca.
Nie wiem oczywiście, czy godzien jestem zaszczytu przeprosin ze strony Pana dr. inż. Jana Cetnera, lecz do paru Jego uwag odnieść się muszę.
1. Sprawa cenzury. Przypominam, że osławiony
Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk został rozwiązany dopiero w czerwcu 1990 r. (czyli rok po wyborach)! Jeszcze w styczniu 1990 r. Jan Rokita apelował na łamach
Gazety Wyborczej o rozwiązanie instytucji, na której funkcjonowanie przeznaczono w budżecie prawie 5 mld zł. Pracowało tam wówczas jeszcze 465 "kontrolerów wolnego słowa" - jak określił to Rokita. (
http://gazetopedia.pl/edition/cover/id/171). Czy naprawdę mówimy więc o nieistniejącej po 1989 r. cenzurze?
2. Kilka faktów z działalności GUKPPiW:
a ) 1989 r. – Kazimierz Pużak,
Wspomnienia 1939-1945 r. – oficjalne wydanie z ingerencjami cenzury.
b ) 1989 r. –
Dziennik 1954 Leopolda Tyrmanda – pierwsze polskie wydanie z ingerencjami cenzury dotyczącymi wypowiedzi na temat przywódców ZSRR,
c )
19 V 1989 r. – ingerencja cenzury w tygodniku
Niedziela,
d )
30 lipca 1989 r. (sic!) – interwencja cenzury w czasopiśmie
Ład Boży wydawanym we Włocławku
e )
1990 r. (sic!) – Waldemar Łysiak,
Dobry – cztery ingerencje cenzury. Czy tutaj też mamy do czynienia z "cyklem wydawniczym"?
Szczególnie trzy ostatnie punkty polecam uwadze. I ponownie wracam do pytania: czy to też przykłady "cyklu wydawniczego"? O tym, że cenzura działała nadal w 1989 r. pisze również
Tygodnik Powszechny z 2010 r. we wspomnieniu o Bożenie Łojek.
3. Parę słów a ‘propos publikacji dotyczących Katynia. "Zapis na Katyń" istniał do drugiej połowy 1989 roku. Natomiast ocenzurowanie publikacji Jerzego Łojka jest dosyć często przytaczane jako przykład desperackiej ingerencji cenzury (np. Mateusz Wyrwich,
Katyń – pozostały rodziny oraz Leszek Pietrzak, Michał Wołłejko,
Ludobójstwo katyńskie w polityce władz sowieckich i rosyjskich (lata 1943-2010). Ocenzurowano zresztą nie tylko jego. Również w 1989 r. został wydany w oficjalnym wydaniu reprint Listy Katyńskiej opracowanej przez Adama Moszyńskiego, który również doczekał się ingerencji cenzury. Wycięto fragment "Wstępu" napisanego przez Moszyńskiego.
Mimo to w 1989 r. mogła zostać wydana praca o Katyniu bez ingerencji cenzury. Był to
Dramat Katyński autorstwa Czesława Madajczyka (Książka i Wiedza, 1989 r.). Tyle, że Czesław Madajczyk był "koncesjonowanym historykiem", jak się go czasem określa – byłym wykładowcą m.in. Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR oraz Wojskowej Akademii Politycznej. Mimo to napisał jasną konkluzję: „zarówno poszlaki jak i pośrednie dowody, przemawiają za odpowiedzialnością NKWD, jego dowództwa za los zgotowany internowanym polskim oficerom z Kozielska, za dokonanie ich masowego mordu”. Żeby nie było wątpliwości: Madajczyk podsumował swój tekst datą: "18 grudnia 1988 r.". Oznacza to, że najpewniej załapał się na podobny "cykl wydawniczy", co wyliczony przez Pana dr. inż. Jana Cetnera przy okazji pracy Łojka. Widać więc wyraźnie kto mógł pisać o Katyniu, a kto nie. "Cykl wydawniczy" naprawdę nie ma tu nic do rzeczy. Nie obarczam też tym rządu Tadeusza Mazowieckiego. Sytuacja ówczesnego premiera jest zupełnie czym innym i tematem na osobną dyskusję.
I jeszcze jedna rzecz. W 1990 r. ukazały się wspomnienia gen. Zygmunta Berlinga, który pisał, że obóz w Katyniu pozostawiono "opatrzności losu" a "Gestapo dokonało straszliwego końca" . Tak niestety wyglądały początki oficjalnych publikacji na temat Katynia na przełomie lat 1989/1990.
4. Aleksiej Pamiatnych napisał swego czasu, że w maju 1989 r. w tygodniu
Moskowskije Nowosti ukazał się artykuł jego oraz Aleksandra Akuliczewa "Katyń – potwierdzić albo zaprzeczyć", którego autorzy oparli się m.in. na drugoobiegowej pracy Jerzego Łojka, wydanej jeszcze pod pseudonimem "Leopold Jerzewski". Jak pisze dalej Pamiatnych "nie podejrzewaliśmy, oczywiście, że w pewnym sensie zostaliśmy wykorzystani przez władze, aby dać społeczeństwu radzieckiemu i polskiemu do zrozumienia, iż ówczesna oficjalna wersja zbrodni katyńskiej może wkrótce ulec zmianie". I w tym momencie dochodzimy do kolejnej konkluzji. Wspomniany wyżej Madajczyk został w 1987 r. członkiem polsko-radzieckiej komisji ds. białych plam. Temat Katynia został przez komisję podjęty na przełomie lat 1987/1988. Z kolei w 1988 r. zbliżała się wizyta Michaiła Gorbaczowa w Warszawie i podobno brano pod uwagę, możliwość jakiejś wzmianki przez Wojciecha Jaruzelskiego o Katyniu, ale ostatecznie wycofano się z tego (patrz: artykuł Pawła Kowala z Polityki z kwietnia 2010 r.). Gorbaczow powiedział tylko o "złożonej", wspólnej historii, ale słowo "Katyń" ostatecznie nie padło. Piszę o tym dlatego, aby pokazać, że sprawa zbrodni na polskich oficerach funkcjonowała na szczytach polskiej władzy nawet już od 1987 r., choć najwyraźniej bano się zbyt głośno o niej wspomnieć. Mógł natomiast uczynić to "koncesjonowany historyk". Nie miała na to szans, praca J. Łojka. "Cykl wydawniczy" jest w tym przypadku sprawą drugorzędną. Tło sprawy Katynia było zupełnie inne.
Zanim więc Pan dr.inż. Jan Cetner zacznie mi wyrzucać kłamstwo niech najpierw trochę się dokształci i poczyta, a dopiero potem dyskutuje.
5.
QUOTE(jancet @ 30/11/2011, 23:05)
Niby dlaczego każdy magister historii ma znać twórczość Łojka. W zakresie nauk historycznych żadnego przełomowego, czy - na odwrót - fundamentalnego dzieła nie stworzył. Ci, których zainteresowania koncentrują się np. na Średniowieczu, nie maja żadnego powodu czytać Łojka.
Z równie przedziwnym argumentem już dawno się nie spotkałem. A czterotomowa
Historia prasy polskiej pod redakcją Łojka to nic nie warta publikacja? A
Geneza i obalenie Konstytucji 3 Maja to również rzecz niewarta uwagi? Wolne żarty. Znowu powtarzam swój apel: proszę więcej poczytać!
Nie rozumiem również tezy, że mediewiści nie muszą czytać Łojka. To jakiś niewiarygodny absurd aby absolwent wydziału historii na jakimkolwiek uniwersytecie wychodził z niego z okrojoną wiedzą. Nie wyobrażam sobie, aby absolwent Wydziału Nauk Humanistycznych jakiejkolwiek uczelni nie zetknął się z czymś więcej niż z podręcznikami akademickimi. Powiem więcej. Olbrzymim błędem jest to, że obecni magistrowie mają coraz mniejszą wiedzę na temat dzieł literatury i sztuki. Czy naprawdę student historii nie ma obowiązku znać chociażby
Na tropach Smętka[I/] Melchiora Wańkowicza? Przecież to kluczowa rzecz naszej literatury (i znów mój apel: proszę poczytać dlaczego). Czy ma prawo nie znać postaci Sergiusza Piaseckiego oraz jego [I]Zapisków oficera Armii Czerwonej. A Stanisław Cat Mackiewicz i
Europa in flagranti? A Józef Mackiewicz i jego powieści? Smutne jest również to, że tylko fascynaci (i to raczej nie historycy) zaglądają do takiego dzieła jak
Lewica, religia, sowietologia Józefa Marii Bocheńskiego (to akurat publikacja naukowa). Nie mówię, żeby te dzieła wszyscy wychwalali pod niebiosa. Ale pewien kanon literatury niekoniecznie naukowej absolwent uczelni powinien znać na pamięć. Jeśli będziemy wypuszczać z murów uczelni absolwentów dysponujących tylko wiedzą wyniesioną z podręczników akademickich i niczym więcej to daleko nie zajdziemy. Będziemy mieć ludzi z dyplomami ale niewykształconych, bo nie mających bladego pojęcia o kulturze i literaturze. Na koniec przykład efektów współczesnego nauczania. Kiedyś, na zajęciach zadałem na zaliczenie kilka tematów do opracowania pisemnie. Efekt? Około 95 % to prace nie na temat i plagiaty z internetu. Szczytem wszystkiego była praca pewnego studenta, która była... ręcznie przepisanym hasłem z Wikipedii! Dziwicie się Państwo? Bo ja nie. Jeśli będziemy pozwalać na to, żeby jakakolwiek dyskusja w internecie zaczynała się lub kończyła na bezpodstawnych i obraźliwych epitetach w rodzaju „kłamca” (a już szczególnie dyskusja z udziałem osób szczycących się tytułami dr, dr inż., dr hab., prof. etc.) zamiast walką na argumenty to za jakiś czas takich będziemy mieli takich jak wyżej obywateli, urzędników, publicystów i ... polityków.
A więc jak będzie z tymi przeprosinami?